15.01.2017

Gorące mecze na gorącej wyspie

Fidel Castro może żałować, że nie dożył tych meczów. Z Kuby, Wyspy Gorącej z nazwy, wróciliśmy na tarczy.

Nasz poprzedni wyjazd szlakiem karaibskich wysp skończył się w 2014 roku porażkami. Mecze, które rozegraliśmy na Kubie trzy lata później można więc potraktować jako swego rodzaju rewanż, który – co tu dużo mówić – wypadł okazale. Rozegraliśmy trzy spotkania. Jedno wygraliśmy po rzutach karnych 1:1 (7:6), w drugim zwyciężyliśmy w samej końcówce 2:1 – potrafiliśmy odwrócić losy spotkania. Trzeci mecz przegraliśmy wyraźnie 0:2, zmęczeni blisko dwutygodniowym obozem kondycyjnym. Myślami byliśmy już w domach… Za każdym razem mierzyliśmy się z zespołami lokalnymi.

Według wyliczeń stowarzyszenia, pierwsza reprezentacja Polski tylko raz w swojej historii mierzyła się z Kubą. W 1976 roku podczas igrzysk olimpijskich w Montrealu biało-czerwoni, zanim zagrali w finale z NRD, w fazie grupowej zremisowali bezbramkowo z Kubańczykami. Spotkanie w Hawanie, nawet biorąc pod uwagę ewentualne spotkania drużyn juniorskich, miało wobec tego doniosły charakter.

HAWANA (8 stycznia)

Podobnie jak na kameralnej wyspie St. Lucia, również w stolicy Kuby rywala udało się znaleźć dopiero na miejscu. Duża w tym zasługa m.in. Filipa Surmy i Roberta Błońskiego, którzy w poszukiwaniu przeciwnika złazili miasto wzdłuż i wszerz.

Mecz odbył się na stadionie Uniwersytetu, który jest domem drużyny Niebieskich Samurajów (Blue Samurai). Nogi naszych rywali przemierzają ziemię krócej od naszych nóg, co w trakcie spotkania dało się odczuć. W czasie krótkiej odprawy kapitan Dariusz Tuzimek nakreślił plan taktyczny, polegający na: mądrym przesuwaniu się, pilnowaniu tyłów i rozszyfrowaniu przeciwnika. Bramkę na 1:0 nie zdobyliśmy jednak po planowanym kontrataku, tylko po dobrze założonym wysokim pressingu. Bramkarz gospodarzy popełnił błąd i podał Filipowi Surmie, który trafił sprytnym technicznym lobem mniej więcej z „szesnastki”. Dowieźliśmy wynik do przerwy, ale Samuraje wyrównali na początku drugiej połowy.

Pod względem wybiegania odstawaliśmy, ale przewyższaliśmy rywala przygotowaniem taktycznym, koncentracją, zaangażowaniem, a nawet wyszkoleniem technicznym – na co uwagę zwracał po meczu trener gospodarzy, który był pod wielkim wrażeniem naszej postawy. I to on zaproponował rozstrzygnięcie w postaci rzutów karnych.
W nich rewelacyjną formę potwierdził w nadnaturalnie wielkiej bramce Jacek Kowalski, który przez 80 minut czyścił przedpole niczym Manuel Neuer, a decydującego karnego obronił po kocim, błyskawicznym wybiciu z legendarnych już pod każdą szerokością geograficzną nowodworskich łydek. Paradą zaszokował wszystkich – wcześniej bronił mniej więcej tak, jak Łukasz Fabiański podczas EURO 2016 czyli wybierał zły róg albo nie ruszał się wcale.
Wcześniej swoich prób nie zmarnowali: Darek Tuzimek, Maciek Sołdan, Rafał Sak, Marcin Lepa, Robert Błoński, Bartek Remplewicz i Tomek Zubilewicz.

PLAYA LARGA (12 stycznia)

Drugi mecz rozegraliśmy na klepisku w Playa Larga. Rywal nie był już tak zorganizowany jak Samuraje, którzy mają nawet swój fanpage na Facebooku. Tym razem przegrywaliśmy 0:1. Po utracie gola atmosfera powoli zaczynała przypominać gorące spięcia na treningach w Warszawie. Wynik goniliśmy na własne życzenie, wcześniej zmarnowaliśmy sporo dogodnych okazji. Zwycięstwo odnieśliśmy rzuciwszy rozpaczliwie wszystkie siły do przodu. Kilka minut przed końcem Filip Surma strzelił swojego drugiego gola na wyjeździe. Doświadczony… debiutant zachował zimą krew pod bramką, za co należą się mu brawa. Decydujący cios wymierzył Marek Skalski po zamieszaniu w polu karnym wywołanym rzutem wolnym. – Usłyszałem wewnętrzny głos, że piłka tam spadnie. Po prostu wiedziałem, że jeśli ustawię się w tym miejscu, strzelę gola – opowiadał później z uśmiechem „Prezes kompromisu”.
BOCA DE CAMARIOCA (19 stycznia)

Trzeci mecz przegraliśmy 0:2. Boisko rozmiarami przypominało lotnisko, a na obu jego końcach stały bramki nie do piłki nożnej, tylko ręcznej. Rywale mieli na ławce wielu wartościowych zmienników, co skrzętnie wykorzystywali. Zupełnie nie widać było po nich zmęczenia. My, dla kontrastu byliśmy już po blisko dwóch tygodniach obozu przygotowawczo-kondycyjnego. Pojawiły się urazy, pierwszy raz słońce kubańskie dało się nam we znaki. Temperatura naturalnie zawarła sojusz z gospodarzami.
Wielkość bramek i odległość między nimi powodowała, że ciężko było przechodzić z ofensywy do ataku. Nie znaczy to, że nie mieliśmy swoich sytuacji. Te były. Szczególnie w pierwszej połowie, ale – podobnie jak w Playi Lardze – zawodziła skuteczność. Drugą bramkę straciliśmy po klasycznym kontrataku, kiedy większość zawodników została na połowie przeciwnika. Chwilę później… sędzia zakończył mecz. Wróć. Chwilę później mecz się skończył, bo w Boce arbitra nie było.

/pk, rb/

Skład zespołu na Kubie: Kowalski – Lepa, Gilarski, Walkiewicz, Skalski – Gołos, Tuzimek, Sak, Surma, Remplewicz – Błoński oraz Zubilewicz, Kwiatkowski i Sołdan.