To nie był nasz dzień! Być może nagłe załamanie pogody w Warszawie, bądź też urodzinowa seria kilku reprezentantów w mijającym tygodniu wpłynęły na to, że w sobotę na Tarchominie charytatywny „turniej dla Hani” nam po prostu nie wyszedł. I nawet fenomenalna forma „Gabora” w bramce nie była w stanie nam tego dnia pomóc.
Na pierwszy mecz z Kamienicą Piłkarza „nie dojechaliśmy” (0:7), w drugim spotkaniu, z zespołem Inter Cars, było już trochę walki (0:3), a w trzecim, z PKO Sport, przy stanie 1:2 zmarnowaliśmy „setkę” i skończyło się ostatecznie 1:4.
„Gramy dla Hani” to cykl imprez, które pomagają zbierać środki na leczenie i rehabilitację Hani Wróbel cierpiącej na porażenie mózgowe i padaczkę. W tym roku najlepszy po zaciętym finale i wygranej dopiero w rzutach karnych okazał się Lubaszka Team. A my wrócimy mocniejsi za rok!
Coraz bardziej zgrany teqduet Radek Pyffel/Maciek Sołdan po wygraniu wewnętrznych eliminacji Reprezentacji Dziennikarzy, wziął udział w teqballowym challangerze do mistrzostw świata, czyli Warsaw Cup im. Maurycego Beniowskiego.
Do hali na Mokotowie pojechaliśmy po naukę i, zgodnie z przewidywaniami, turnieju nie wygraliśmy 🙂 Udowodniliśmy jednak, że siedem godzin zabawy przy stole do teqballa, to doskonały sposób na spędzenie covidowej soboty.
Początkowo nasze plany sięgały tylko debla i temu też podporządkowaliśmy nasze treningi. W ferworze zapisów do turnieju obaj jednak postawiliśmy złapać teqballowy flow i „przetrzeć” się nieco w singlu. Debiut w tej konkurencji okazał się dość bolesny. Radek toczył wyrównany bój z jednym z faworytów (i wygrał nawet seta), a Maciek kilka punktów urwał aktualnemu wicemistrzowi świata i późniejszemu zwycięzcy turnieju – Adrianowi Duszakowi. Największa gwiazda polskiego teqballa postanowiła nas w Warszawie prześladować. Do starcia na szczycie doszło bowiem jeszcze raz – w grupie rozgrywek deblowych. Po morderczej walce nasz duet wywalczył całe dwa punkty i życzył przeciwnikom powodzenia w turnieju. Przydało się, ponieważ para Duszak – Frańczuk wygrała wszystkie mecze (w finale 12:3, 12:7 z Pokwap – Nowicki).
W finale singla Adrian Duszak pokonał w 18 minut Patryka Kamińskiego (12:7, 12:7), a w mikście duet Ewa Król/Patryk Kamiński ograł Bartka Frańczuka i Alicję Bartnicką 12:8, 12:7
Ostatni turniej kwalifikacyjny do mistrzostw świata odbędzie się już za tydzień w Krakowie. Też tam będziemy.
W Kobyłce pierwszy turniej kwalifikacyjny do Mistrzostw Świata w Teqballu. Pod nieobecność leczącego kontuzję Macieja Sołdana, nasza prężnie rozwijająca się sekcja tej nowej i coraz popularniejszej dyscypliny sportu, wystawiła parę Michał Kocięba/Radosław Pyffel.
Nie był to debiut tych zawodników w polskim teqballu, bowiem Prezes Akademii Mundialito Michał Kocięba, sam otworzył sekcję tej dyscypliny w swoim klubie i grał już w zawodach w 2019 roku. Z kolei Radek Pyffel wystąpił w tym roku w lipcu w plażowych Mistrzostwach Polski (z Maciejem Sołdanem), a w październiku grając w parze z Krzysztofem Mikulskim z Podkowa Teqball Club dotarł nawet do ćwierćfinału turnieju rozgrywanego w Podkowie Leśnej.
Jednak jakkolwiek na to nie patrzeć, był to pierwszy wspólny oficjalny występ naszej pary i to od razu w bardzo mocno obsadzonym turnieju.
No i cóż, trzeba przyznać że jak na pierwszy raz, nie było źle. Brakowało może trochę doświadczenia, regularności i ogrania w tego typu turniejach, ale mimo to dało się zauważyć dobre, a nawet bardzo dobre momenty w grze naszej pary.
Dość powiedzieć, że ostatni set z parą Nowicki/Mistrzak został przegrany do 11-12 (grano do 12 punktów, bez przewag) chwilę po tym gdy sędzia, po wygranej wymianie przez naszą parę, dopatrzył się delikatnego muśnięcia stołu przez piłkę (tzw. edge-ball) i nakazał powtórzenie punktu. Tak czy inaczej, okazało się że reprezentantom naszej sekcji do polskiej czołówki trochę jednak brakuje.
Co prawda do końca roku pozostały jeszcze dwa turnieje (7-8 listopada w Warszawie i tydzień później 14-15 listopada na obiekcie Cracovii), ale zakładamy, że wyjazd na teqballowy mundial, przynajmniej w tym roku, nie dla nas. Pocieszamy się jednak ideą Pierra de Coubertina i medalami naszych zawodników za sam udział 😉
Faworytem do wyjazdu na mundial jest z pewnością Robert Lewandowski polskiego teqballa, czyli wicemistrz świata Adrian Duszak, z którym w przerwie między meczami pstryknęliśmy sobie zdjęcia.
Adrian Duszak, który przeszedł do teqballa z free stylu i profesjonalnie trenuje, zwyciężył zdecydowanie w singlu, oraz w deblu razem z Bartłomiejem Frańczukiem (choć nie bez kłopotów, bo para Patryk Kamiński/Bartosz Januszewski, stawiła w finale spory opór).
W mikście z kolei triumfował Patryk Kamiński, który wraz ze swoją partnerką Ewą Król, świetnie taktycznie rozwiązał finałowe starcie z parą Frańczuk/Bartnicka i objął prowadzenie w wyścigu o wyjazd na Mistrzostwa Świata.
I na koniec kilka słów o samym teqballu.
Dyscyplina się rozwija, gra coraz więcej zawodników i co ważne również zawodniczek. Do tego nie jest to sport kontaktowy, co w czasach pandemii ma też pewne znaczenie (łatwo jest utrzymać dystans społeczny), wymaga myślenia, sprytu i techniki. Każdy może (lepiej lub gorzej) zagrać, jak widać nawet my. Jest to fajna zabawa, godna polecenia wszystkim.
Zdjęcia dzięki uprzejmości PZTEQ – Polski Związek Teqball
Zaczęło się od… nieporozumienia. Nasi rywale chyba zbyt wcześnie poprzestawiali zegarki, albo żyją w innej strefie czasowej, bowiem na nasze spotkanie o godzinie 11:00 przybyło… tylko czterech piłkarzy ekipy Black Eagles. Mecz rozpoczął się więc z przynajmniej dwudziestominutowym opóźnieniem. Na szczęście godzina rozpoczęcia starcia i forma rywali nie miały wpływu na najważniejszy aspekt – cel naszej rywalizacji.
Jak co roku w ostatnich latach wystąpiliśmy więc w starciu z ekipą Czarnych Orłów, aby razem propagować ideę #NoToRacism i „Wykopmy rasizm ze stadionów”. Choć w przeszłości różnie z tym bywało, tym razem rozbiliśmy przeciwnika prezentując futbol poukładany taktycznie przez naszego „commissario tecnico” Piotra Czachowskiego.
Trener „Czacha” zresztą zbyt wielkiego wyboru też nie miał, bowiem na mecz dojechało nas tym razem tylko dwunastu. Widać niektórzy przestraszyli się plotki, jakoby w ekipie rywali znów wystąpić mieli szybkonodzy i zaawansowani technicznie weterani afrykańskiej szkoły piłki nożnej.
Na szczęście nieco mniejsze boisko w Hali Piłkarskiej na Bemowie i spokój w naszych szeregach dały piorunujący efekt. Bardzo szybko przejęliśmy inicjatywę i spokojnie dążyliśmy do zdobycia bramki rywali, co dodatkowo ułatwiał fakt, że w drużynie afrykańskich Orłów między słupkami stał kolega, który nie odebrał wyszkolenia bramkarskiego w stylu naszego „Kozaka Gabora”.
Najpierw więc Marcinowie Cieślik i Papierz, następnie Marek Skalski i Jacek Kowalski, a po przerwie Michał Kocięba dali nam pewne i spokojne siedem trafień. Spikera zawodów – nie wiedzieć dlaczego – szczególnie cieszyły gole tego ostatniego. Widać, że Michał ma rzesze fanów nie tylko w rodzinnym Grójcu, ale także w rejonach bliższych ulicy Łazienkowskiej.
Dziennikarskie Orły tym razem więc górą nad Czarnymi Orłami, a za rok musimy koniecznie zafundować przeciwnikom zegarki i umawiać się w innym dniu niż tuż przed zmianą czasu.
Reprezentacja Dziennikarzy – Black Eagles 7:1
Gole: Papierz (2), Cieślik, Kowalski, Skalski i Kocięba (2).
RD: Jędrzejewski – Olkowicz, Lepa, Walkiewicz, Skalski – Kocięba, Papierz, Bednarczyk – Kotański, Cieślik oraz Partum i Kowalski. Trener: Czachowski.
Całkiem niedawno chcieli z nas zrobić Fronczewskich – kręciliśmy filmową reklamówkę na boisku Marymontu – a teraz przyszedł czas na… zmianę w modeli. Oto na parkingu Legii przy ulicy Łazienkowskiej profesjonalny sprzęt fotograficzno-filmowy rozstawiła ekipa zawodowców. Wszystko po to, byśmy choć przez chwilę poczuli się jak drużyna szykująca się do występu na wielkim turnieju.
Każdy z nas, w świeżutkiej, lśniącej koszulce i czystych spodenkach pozował do zdjęć jak piłkarze na wielkich turniejach. Kojarzycie telebimy, wyczytywane składy i dwu-trzysekundowe migawki z bohaterami spoglądającymi w kamery? To właśnie na taką, ruchomą sesję, wzbogaconą o gify (w czasach szeroko rozbudowanych social mediów tłumaczyć nie trzeba) oraz zdjęcia poświęciliśmy środowy trening (spokojnie, na grę w piłkę i specjalistyczne zajęcia dla bramkarzy z trenerem też znaleźliśmy czas).
Niebawem, na stronie reprezentacji dziennikarzy pojawią się nasze nowe zdjęcia. Zobaczycie Reprezentację Dziennikarzy po… liftingu, w zupełnie nowej wersji. Kiedyś byliśmy piękni i młodzi, dziś jesteśmy piękniejsi i dojrzalsi oraz bardziej doświadczeni. Jednym przybyło ciut kilogramów, innym trochę ubyło. W kwestii włosów, u większości ruch był w jedną stronę – na zewnątrz.
Jedno się nie zmienia – nasza radość z gry w piłkę.
W nieznanym czasie przebiegliśmy nieznany dystans. Jest jednak duże prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, że był on ponadmaratoński. Ale po kolei…
Kolejna wielka impreza biegowa. To zaczyna być jak narkotyk – nie może nas tam zabraknąć!!! Maraton Warszawski postanowiliśmy pobiec jako bieg sztafetowy. Sześciu ludzi po około 7 km – jak mówi klasyk – no, jak by tu nie liczyć – wychodzi 42.
1. zmiana – MARIO: start od Cytadeli, Kępą Potocką przez Marymont do Mostu Północnego.
2. zmiana – LEPKA: od Mostu Północnego, lewym brzegiem Wisły na południe, jakieś pół kilometra za Most Gdański.
3. zmiana – BŁONKA: wciąż na południe aż po Most Łazienkowski, tam przeprawa na prawy brzeg i na północ za „Poniatowszczaka”..
4. zmiana – MANIEK: prawą stroną Wisły prościutko w kierunku północnym do Mostu Grota Roweckiego.
5. zmiana – CEZARY: od Grota Roweckiego po prawej do Północnego, transfer na lewy brzeg i znów na południe do żwirowiska w kierunki Grota Roweckiego.
6. zmiana – PIOTREK: od żwirowiska na południe do mety, czyli jak aplikacja wskaże 42 195 m.
Dziecinnie proste. Co tu się może nie udać?! Przecież taki plan nie ma słabych punktów. I rzeczywiście – z sześciu zmian pięć przebiegło koncertowo. Czas na relację ze zmiany CZARKA:
„Startuję o 11:00 spod Grota. Jest 10:30 – mam mnóstwo czasu. Po drodze zatrzymuję się przy Świętokrzyskim. Zrobię filmik Marianowi, jak biegnie. Jest Marian – filmuję. Przebiegł, na odchodnym krzycząc: Ty leć na swój start, bo nie zdążysz! S….kot. Rzucił urok!
Wsiadam w samochód. Jadę wzdłuż Wisły. Na Rondzie Starzyńskiego wjeżdżam jednak na nitkę jadącą na lewy brzeg (BŁĄD PIERWSZY). O cholera. Muszę gnać aż do Arkadii i przebić się na Trasę Toruńską. Jestem, ale zegar tyka. Przejeżdżam na prawy brzeg. Tyle, że nie tak łatwo skręcić z Trasy Toruńskiej, szczególnie kiedy jedziesz szybko środkowym pasem i mijasz zjazd na Jagiellońską (BŁĄD DRUGI). Kolejny zjazd dopiero w Łabiszyńską. Skręcam, a tam po 200 metrach znak – droga ślepa. Zamknięte, jakiś przekop. Patrzę na zegarek. Prawie 10:50. Do Grota na pieszo 1800 metrów. Samochodem musiałbym znów wrócić na Toruńską. Co robić? Zostawiam samochód. (BŁĄD TRZECI?) Biegnę z wywieszonym jęzorem prawie sprintem, bo przecież muszę zdążyć. Jestem niemal punktualnie o 11:00. Mańka jeszcze nie ma. Ale czuję się jak na mecie, a nie jak na starcie…
Odpoczywam kilka minut. Nadciąga Marian. Przybijamy „piątkę”, przejmuję telefon z aplikacją, biegnę. „Powodzenia” – słyszę za plecami. Od Grota w kierunku Północnego fajna ścieżka rowerowa. Trzymam dobre tempo, ale bez szaleństw (5 minut/kilometr). Widzę już Most Północny.
Jakieś 500 metrów przed mostem stojaki, dechy w poprzek drogi i napis – ZAKAZ WSTĘPU! BUDOWA. A za nimi wielka jak dom rura zalana betonem, ciągnie się jak okiem sięgnąć w prawo i w lewo. TOŻ TO NOWA CZAJKA!!! Co robić? Mijam zaporę (BŁĄD CZWARTY) i próbuję wdrapać się na rurę. Widzę już nawet drugą stronę. A po drugiej stronie wóz Straży Miejskiej na sygnale i głos przez megafon: „PROSZĘ NATYCHMIAST ZAWRÓCIĆ!!! „. No przecież nie mogę… Mam misję. Piotrek czeka! Idę dalej. „WRACAJ I TO JUŻ!!!” Tędy nie przejdę. Skręcam w prawo, biegnąc wzdłuż rury. „JUŻ POLICJĘ PO CIEBIE WYSYŁAMY” – o żesz Ty – uciekam do lasu. Ale rura nie ma końca. Próbuję znów przez nią przejść, wpadam po kolana w jakiś rozwodniony deszczem beton. Biegnę dalej lasem, oddalam się cały czas od Wisły.
Po kilkuset metrach w końcu mogę zrobić ruch w lewo, ale wpadam na jakiś wielki plac budowy. Żadnej ścieżki, leje jak z cebra. Same wykopy i błoto. Ciągnę jak koń na Wielkiej Pardubickiej. Niestety większość przeszkód to rów z wodą. Do jednego wpadam po kolana. Mam dosyć. Poddaję się (BŁĄD PIĄTY), dzwonię do Piotrka. „Biegnij swoją część trasy, a jutro się to jakoś poskleja. Jestem w czarnej d…e. Przez godzinę się stąd nie wygrzebię. Ale gdzie jesteś? No kur… nie wiem. Dasz radę. Musisz się przebić do Myśliborskiej”.
Ale ja nawet nie wiem już jaki to kierunek. Mój telefon właśnie zamókł, a tego z aplikacją nie znam. Straciłem kompletnie orientację. Od dwudziestu lat mieszkam w Warszawie, ale po prostu, nie wiem gdzie jestem! Brnę w błocie na „czutkę”. Jest jakaś droga, jest koniec budowy, jest Myśliborska. Za chwilę Most Północny. Już prawie po drugiej stronie Wisły widzę biegnącego mi z odsieczą Piotrka. Alleluja!!!
Piotrek przejmuję telefon. I rusza na lewy brzeg Wisły. To ja za nim (BŁĄD SZÓSTY). W końcu i tak muszę biec w kierunku południowym. I się zaczęło… Piotrek maratończyk nie lubi się cackać. Włączył wyższy bieg i zasuwa (albo już byłem tak zmęczony, albo kręcił w granicach 4,40/kilometr). Biegniemy na lewy brzeg i potem cztery kilometry do Mostu Grota. „Nogi ciężkie jak z waty”. Skupiam się tylko na kolorowych podeszwach Piotrka i trzymam dystans…
Udało się… Ulga…Przy Grota się rozstajemy. On dalej na południe, ja – już truchtem w kierunku zostawionego gdzieś po drugiej stronie Wisły samochodu. Już jestem bezpieczny. Zostały tylko dwa kilometry…
Nigdy nie czuj się bezpieczny! Przebiegam most, za skrzyżowaniem z Modlińską schodzę na dół (BŁĄD SIÓDMY) i truchtam, mając Trasę Toruńską nad sobą. Nagle wyrasta przede mną torowisko – droga zamknięta (skąd ja to znam?!). Mogę wrócić się kilkaset metrów, wdrapać schodami na Toruńską, ale to kilkaset metrów do tyłu. Ja się nie cofam!!!
Przełażę przez jakąś furtkę. Przede mną skład towarowy. Ciągnie się w jedną i w drugą stronę bez końca. Przechodzę pod kołami wagonu na drugą stronę. A tam… kolejnych kilkanaście składów. Jeden za drugim. Boże, czemu mi to robisz? Przecież na świecie jest tylu większych sukinsynów!!! Albo na czworakach pod kołami, albo na złączach wagonów wdrapuję się na rampę i zeskakuje po drugiej stronie. Naliczyłem 14 albo 15 składów… Potem już tylko przez torowisko przy stacji WARSZAWA TORUŃSKA (ludzie dziwnie patrzyli się na gościa wychodzącego z rowu, wspinającego się na torowisko z orzełkiem na piersi i wielkim napisem POLSKA na plecach) i już jestem wolny….
Ostatni kilometr słaniając się na nogach, krótkie poszukiwanie samochodu, jazda do domu, dwie szybkie „lufy” na rozgrzewkę i kąpiel w gorącej wodzie. Przeżyłem…”
RD: (od lewej) Marek Skalski, Mariusz Walkiewicz, Robert Błoński, Marcin Lepa, Cezary Olbrycht, Piotr Gołos
Aby nie zmarnować wysiłku tych, którzy biegli, zamiast taplać się z błocie, obliczyliśmy orientacyjny czas naszego biegu. Wyszło nam 3:53’48”
Zarząd Stowarzyszenia podjął też decyzję, aby następny maraton pobiec pętlami wokół stadionu Agrykoli. Może wtedy nikt się nie zgubi…