Szybki Marian i generał Franco

Fuerteventura, 28 marca (piątek)

Przedostatni dzień na Fuerteventurze zaczęliśmy od treningu, na który udaliśmy się z pewnymi obawami. Takie zajęcia pod koniec wyjazdu to zawsze większe ryzyko odniesienia pechowych kontuzji. Raz, że po sześciu dobach intensywnego zgrupowania (kite surfing, windsurfing i inne atrakcje), daje się we znaki zmęczenie, dwa, że część z zawodników jest już myślami w domu, trzy, że mecz z drużyną Deportivo już się odbył. W głowie mamy już, że jutro o tej porze będziemy w autokarze jadącym nie na stadion, tylko na lotnisko, spada poziom adrenaliny i ogólnej motywacji. Wreszcie – last but not least – część z nas starcie z miejscową drużyną przypłaciła bolesnymi urazami, a one także studzą nieco zapał i zwiększają ryzyko głupich kontuzji, które mogą spowodować długą przerwę i olbrzymie kłopoty.

Nasza miłość do futbolu została więc wystawiona na ciężką próbę, zwłaszcza że dopisała pogoda. Był to najcieplejszy i najsłoneczniejszy dzień od naszego przyjazdu, co sprawiło iż część z nas wolałaby uprawiać sporty wodne, lub… leżakowanie, a nie uganiać się za piłką. Jednak gdy dotarliśmy na miejski stadion w Costa Calmie i przeprowadziliśmy półgodzinną rozgrzewkę z tradycyjną grą w „dziadka”, ochota do gry wróciła jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Zapowiadało się kolejne wspaniałe futbolowe przedpołudnie.

Podzieliliśmy się na dwie drużyny i rozegraliśmy godzinny mecz, nie zmieniając składów z pierwszego treningu na wyspie. Poniedziałkowi (jednobramkowi) zwycięzcy dostąpili zaszczytu zdjęcia koszulek, aby tuż przed powrotem do Polski popracować jeszcze nad opalenizną. Pokonani założyli zielone znaczniki przywiezione z Bemowa. W ciekawym i zaciętym meczu, wielką formę potwierdził „Marian”, który występując na pozycji lewego obrońcy zanotował hat-trick (co najmniej). Zmagający się z uciążliwą kontuzją pachwiny „Kowal” po raczej przeciętnym początku, w ostatnich minutach przechylił szalę zwycięstwa na rzecz „znaczników”. Emocjonujący pojedynek skończył się różnicą trzech bramek.

Po udanym treningu, wróciliśmy do naszej bazy, którą od blisko tygodnia (jak ten czas szybko leci…) jest hotel Melia Gorriones. Zjeździliśmy cały świat, ale nigdzie nie spotkaliśmy się z takim poziomem usług, dbałością o klienta i kreatywnym wychodzeniem naprzeciw jego najdrobniejszym potrzebom. Czas wolny stał się wymarzoną okazją by rozkoszować się kanaryjskim słońcem i luksusami oferowanymi przez najlepszy hotel na wyspie. Pływaliśmy w basenie, leżakowaliśmy, jedliśmy tropikalne owoce, popijaliśmy kawę na tarasie z widokiem na morze, przechadzaliśmy się po plaży obserwując deskarzy i powiewające na wietrze żagle i latawce.

Na popołudnie mieliśmy niezwykle intensywny program wypełniony ważnymi spotkaniami w hotelowym lobby. Na początku podziękowaliśmy naszemu przewodnikowi Pepe Gładkowskiemu, za wysiłek włożony w organizację naszego pobytu i wszystkie barwne historie o Feurteventurze, Wyspach Kanaryjskich i Hiszpanii. Dariusz Tuzimek wręczył mu specjalną koszulką naszej reprezentacji.

W rozmowie z przedstawicielami mediów polonijnych próbowaliśmy podsumować nasz wyjazdu i podzielić się – jakże pozytywnymi – wrażeniami z pobytu. Wśród dziennikarzy była Małgorzata Alicja Leśniewska redaktor naczelna „Fuerteventura info”. Ta polskojęzyczna gazeta ukazuje się przy wsparciu Warszawskiej Izby Turystycznej i jest dystrybuowana w głównych sklepach i hotelach na Fuerteventurze, będąc źródłem informacji o wyspie dla turystów z Polski i dla mieszkańców wyspy o Polsce i Polakach. Po otwarciu bezpośredniego połączenia z Modlina jesteśmy już trzecią turystyczną nacją odwiedzającą wyspę.

Naszymi gościem był też przedstawiciel jednej z agencji menadżerskich Włoch Simone, który w środę grał na prawej pomocy. To właśnie on ściągnął na wyspę 16-letniego Mauretańczyka, tylko na podstawie jego fenomenalnych parametrów fizycznych (szybkości, zwinności, wytrzymałości i mocy). Przez dwa lata, cierpliwie, od podstaw, uczył go gry w piłkę nożną. Jak przekonaliśmy się na własnej skórze, z bardzo dobrym skutkiem… Tego lata jego młody mauretański wychowanek ma podpisać zawodowy kontrakt z drugoligową Teneryfą.

Koledzy z TVN przeprowadzili wywiad z głównym menadżerem Melia Gorrientes. Miłą pogawędkę z instruktorkami pływania na desce ucięli sobie nasi dziennikarze „piszący”. Dziewczyny świetnie znały naszych instruktorów z Niemiec i Włoch. Jeszcze raz przekonaliśmy się, że Fuerteventura to jedna wielka rodzina.

Początkowo oficjalne rozmowy z przedstawicielami Polonii dość szybko zmieniły charakter. Piotr Rejek i Waldemar Słupski z portalu www.wakacjefuerteventura.pl, którzy w środę dopingowali nas na boisku, częstowali nalewkami z owoców, które sami zerwali.

Pamiątką po naszym pobycie ma być nowy trunek przyrządzany z owocu pigwy (nie mylić z polską pigwówką) o nazwie „Szybki Marian” dla upamiętnienia fenomenalnej postawy naszego lewego obrońcy, autora drugiej bramki z drużyną Costa Calma. Później pan Waldemar zawiózł część naszej ekipy do swojego domu, który jak się okazało, sąsiaduje z domem wnuka… generała Franco.

Dzień zakończyliśmy dyskutując przy kolacji o zmianach jakie przeszła Hiszpania od czasów dyktatury po restaurację monarchii i integrację z Unią Europejską… Jutro kilkugodzinny powrót przez prawie cały kontynent do dalekiego kraju w centrum Europy. Będzie co wspominać i opowiadać wnukom przy kominku…

/R.P/

Czy jest życie bez piłki?

Fuerteventura, 26 marca (czwartek)

Dzień po porażce z hiszpańską drużyną spędziliśmy intensywnie. W doskonałych humorach, jeszcze w autokarze dokonaliśmy pomeczowej analizy, podczas której wszyscy zgodnie uznali, że rozegraliśmy w Costa Calma jedno z najlepszych spotkań w historii Reprezentacji Dziennikarzy. Porażka 2:4 wyrównała nasz bilans na szeroko pojętym Półwyspie Iberyjskim. Kilka lat temu pokonaliśmy w Mafrze koło Lizbony reprezentację dziennikarzy portugalskich 3:2.

Dziś poznacie prawdziwe oblicze wyspy Fuerteventura. – zapowiedział przed wyjazdem z hotelu Melia Gorriones nasz polski przewodnik Przemek. – Na początek proponuje rozpoznanie bojem nadmorskiej groty – dodał tajemniczo.

I rzeczywiście. Interior wyspy zaskoczył nas, przyzwyczajonych głównie do oglądania hotelowej plaży oraz boisk piłkarskich. Mało tego, udało nam się pierwszy raz podczas kanaryjskiego tournee przeżyć dzień bez kopania i oglądania futbolu. Można? Można, tylko po co? – jak mawia klasyk.

A więc po kolei. Mijając tłumy niemieckich turystów zdobyliśmy malowniczą grotę w miejscowości Ajuy, sprawdziliśmy też jak powstają słynne kozie sery z Fuerty. Betancuria, czyli dawna stolica wyspy, uznana została przez nas za doskonałe miejsce do uzupełnienia płynów, w tak wyczerpanych meczem dziennikarskich organizmach. Zwiedzana później plantacja i fabryka aloesu połączona z testowaniem różnego rodzaju wytwarzanych tam kremów, dała okazję do regeneracji zmęczonych mięśni.

Trwająca ponad 8 godzin wycieczka nie zniechęciła kilku z nas, by wieczorem wyskoczyć jeszcze na degustację nalewek z opuncji, wytwarzanych na Fuercie przez jednego z naszych zaradnych rodaków. Tak minął piękny dzień bez grama futbolu. A już jutro rano… trening. Da się żyć na Fuerteventurze bez futbolu? Jeden dzień z pewnością 🙂

/MAX/

Wyczekiwany dzień na Kanarach

Fuerteventura, 25 marca (środa)

Na ten dzień wszyscy czekaliśmy. Zabawy z deską, latawcem, kijem golfowym są ciekawe, ale jesteśmy piłkarską reprezentacją dziennikarzy i najważniejszym wydarzeniem sportowym pobytu na Fuerteventurze był mecz. Naszym rywalem była drużyna o nieco długiej nazwie: Club Deportivo European Football University Costa Calma. Może patrząc na wynik zabrzmi to dziwnie, ale choć przegraliśmy 2:4, to był jeden lepszych meczów (a na pewno najlepszym w tym roku).

Rywal do ostatniej chwili był dla nas zagadką. – To drużyna z miejscowej ligi, poziom naszej okręgówki. W pierwszej połowie mają zagrać oldboje, po przerwie zmienią ich zawodnicy drużyny U-19 – tak przedstawiał przeciwnika Przemysław Gładkowski, nasz bank informacji, a na co dzień rezydent na Fuerteventurze, przewodnik, człowiek instytucja.

Skoro najpierw zmierzymy się z rówieśnikami, to trzeba skoczyć im do gardeł, strzelić kilka goli, a po przerwie będziemy bronić wyniku – tak wyglądał plan taktyczny na pierwszą połowę. Straciliśmy nieco pewności siebie na rozgrzewce, gdy zobaczyliśmy, że najstarszy zawodnik rywala jest mniej więcej w wieku naszego najmłodszego. Otuchy dodała nam dość silna grupa polskich kibiców, która stawiła się na trybunach. Gdy usłyszeliśmy „Gramy u siebie, Polacy gramy u siebie” od razu poczuliśmy się… jak u siebie.

Zaczęło się obiecująco. W pierwszych 20 minutach stworzyliśmy więcej sytuacji i powinniśmy prowadzić co najmniej dwiema bramkami. Co prawda rywal przewyższał nas nieco umiejętnościami technicznymi, ale za nami stała mądrość taktyczna. Oni bili głową w mur, my groźnie kontrowaliśmy. Niestety za „wrażeniami artystycznymi” nie zawsze idzie wynik. Po pierwszym strzale przegrywaliśmy 0:1. W normalnych warunkach nasz bramkarz Jacek Kowalski złapałby piłkę do koszyczka, ale że zagrał w tym meczu z kontuzją pachwiny, nie dał rady. – Gdy chciałem skoczyć do piłki ból powalił mnie na ziemię – tłumaczył. I nikt nie miał do niego pretensji. Do przerwy jeszcze raz musiał sięgać po piłkę do siatki.

Najbardziej życie uprzykrzał nam zawodnik z numerem 10. Jego nazwisko warto napisać wielkimi literami: AHMED AHMED ABD. Jak się dowiedzieliśmy od trenera, chłopak ma 18 lat. Gdy przyjechał dwa lata temu z Mauretanii nie potrafił kopnąć prosto piłki. Trafił do szkółki w Costa Calmie, trenuje pod opieką Simone’a Rondaniniego (agenta Przemysława Tytonia) i latem ma podpisać profesjonalny kontrakt z Teneryfą. To nie przypadek, bo z tej samej akademii pochodzi Khouma Babacar, który jest zawodnikiem Fiorentiny.

Wracając do meczu: spodziewaliśmy się, że w drugiej połowie będzie gorzej – bo wiatr w oczy, bo rywale młodsi i mniej zmęczeni – tymczasem to my zaczęliśmy strzelać gole, ale dopiero od stanu 0:3. Najpierw rzut karny, po faulu na Robercie Stockingerze, wykorzystał Marcin Pawłowski. Potem kontaktową bramkę (precyzyjnym strzałem z woleja) zdobył Marek „Marian” Skalski. Niestety, rywale trafili nas jeszcze raz i nie byliśmy już w stanie odrobić strat.

Schodziliśmy z boiska bez wstydu, a raczej z satysfakcją, że kibice obejrzeli kawałek dobrej piłki. Zresztą dali nam to dość wyraźnie do zrozumienia, śpiewając na pożegnanie nieoficjalny hymn polskich kibiców: „Nic się nie stało…” Dziękujemy bardzo za doping i wsparcie.

To spotkanie opisał na swoim profilu społecznościowym niejaki Pedro Herkapitanos: Mecz przy wietrznej aurze, obfitował w akcje rodem z najlepszych boisk europejskich. Przyjazna i serdeczna atmosfera zarówno na boisku jak i na trybunach. Nasz drużyna powinna była wygrać, ale jak zwykle sędzia wypaczył wynik – podyktował tylko jeden rzut karny dla nas. Kibice kanaryjscy nauczyli się wielu słów w języku polskim. Paru zawodników po meczu zostało „porwanych” przez wiernych kibiców na „pomeczowy poczęstunek”.


Futbol na Fuercie przez spa77

Graliśmy w składzie: Jacek Kowalski – Piotr Wierzbicki, Adam Gilarski, Michał Kocięba, Marek Skalski – Dariusz Tuzimek, Piotr Gołos – Bartosz Remplewicz, Marcin Pawłowski, Robert Stockinger – Cezary Olbrycht oraz Tomasz Zubilewicz, Maciej Sołdan, Robert Błoński, Radosław Pyffel, Piotr Orliński, Krzysztof Marciniak.

/pw/

Triathlon Kanaryjski zaliczony

43603

Fuerteventura, 25 marca (środa)

Był windursfing, golf w Elba Palace, a lekcją kitesurfingu zakończyliśmy – jak to nazwał Czarek Olbrycht – triathlon kanaryjski. Na Fuerteventurę możemy wracać, by wziąć udział w mistrzostwach i turniejach w tych dyscyplinach. Na razie jeszcze tylko w roli reporterów, ale może za dwa, dziesięć lat…

Na pewno wrócić warto, nawet tylko na wakacje. Przed dzisiejszymi zajęciami część grupy miała pewne obawy, czy przypadkiem zbyt szybko nie rzucą nas na głęboką wodę. Wyobraźnia pracowała. A jeśli stracimy kontrolę nad latawcem? Pogoda nie zachęcała do morskiej wycieczki do Afryki. Na desce windsurfingowej można się położyć i czekać na pomoc, ale deska kite’owa błędów nie wybacza.

Obawy szybko rozwiał nasz instruktor Michał Kolka, jeden z kilku Polaków ze szkoły Rene Egli Kite-Center: – Podzielimy się na grupy i pójdziemy chwilę poćwiczyć na piasku. Uff… Morze mieliśmy więc pod nosem, ale trzymaliśmy się od niego w bezpiecznej odległości.

43601

Michał najpierw ubrał nas w trapezy (niektórzy nazywali je pieluchami, pewnie nie bez powodu), kapoki i kaski. W lekcji chodziło o to, żebyśmy zorientowali się o co chodzi w sterowaniu żaglem, poczuli siłę wiatru (wiało ok. 22 węzłów). Teoretycznie zasady, które poznaliśmy, wydawały się proste: drążkiem sterujemy jak kierownicą roweru, gdy latawiec ucieka w prawo, skręcamy w prawo, gdy w lewo, skręcamy w lewo. Gdy zaczyna nas podrywać odciągamy drążek od siebie, gdy chcemy dodać mocy – przyciągamy do brzucha. Dziecinada. Bo kto nie umie jeździć rowerem, kto nie bawił się latawcem albo samolotem na żyłce? Ale jak to ze wszystkimi sportami bywa, teoria to jedno, praktyka drugie. Co chwilę żagiel uderzał o ziemię, albo sterujący przejeżdżał kilka metrów szorując pośladkami po piasku. Spacerowicze omijali nas szerokim łukiem, bo napięte metalowe linki mogą zrobić krzywdę. Na szczęście instruktorzy czuwali, by nie było kontuzji.

Największe pochwały od instruktorów zebrał Marcin Pawłowski, który opanował żywioł od pierwszej chwili. Jako jedyny dostał propozycję, by kontynuować naukę w następnych dniach. Marcin twierdzi, że po raz pierwszy miał do czynienia z kitem, ale dziennikarze to podejrzliwe bestie i nie każdy dał wiarę.

Przykra niespodzianka spotkała dwóch kolegów, którzy deklarowali, że są profesjonalistami. Ubrani w pianki musieli dołączyć do reszty i pobawić się na piasku. – To nie nasza wina. To instruktor nie chciał wchodzić z nami do wody – tłumaczyli. To była tylko przygrywka do wieczornych emocji na boisku.

/pw/

43602

Sól, golf, waleń i wydmy

Fuerteventura, 24 marca (wtorek)

Kiedyś Phil Collins śpiewał słynny hit: „Another Day In Paradise”. Refren moglibyśmy nucić podczas wycieczki po pięknej Fuerteventurze. Na wtorek mieliśmy zaplanowany bowiem Grand Tour i rzeczywiście wrażeń nie brakowało… No, ale przecież nazwę wyspy można tłumaczyć jako „mocną przygodę”.

Autokar kierowany z gracją przez przesympatyczną Petrę podjechał najpierw pod bramę Muzeum Soli w miejscowości Salinas del Carmen. Oprócz potężnej dawki wiedzy teoretycznej na temat wydobywania tego surowca, każdy z nas otrzymał woreczek soli. Oprócz tego ogromne wrażenie zrobił na nas szkielet potężnego walenia, który został wyrzucony na brzeg nieopodal muzeum.

Kiedy już ochłonęliśmy po tych marynistycznych wrażeniach podjechaliśmy do hotelu Elba, który okazał się rajem dla golfistów. Dzięki uprzejmości gospodarzy każdy z nas spróbował swoich sił na polu golfowym. Pierwsze kroki były trudne, gdyż wielu z nas nie było w stanie się szybko pozbyć nawyków z boiska, ale ostatecznie byliśmy w stanie od czasu do czasu trafić kijem w piłeczkę. Chociaż nasz instruktor wielokrotnie musiał powtarzać nam, że „golf to nie samba”…

Na północnym krańcu wyspy nagle znaleźliśmy się w krajobrazie przypominającym okolice naszej Łeby. Surowy płaskowyż pokryty wulkanicznymi skałami, tak typowy dla Fuerteventury, nagle zastąpiło morze złotego piasku i wyniosłe wydmy. Tak właśnie wygląda Park Narodowy Corralejo, kto wie czy nie największa atrakcja przyrodnicza Fuertaventury. Dzięki przemyślności naszego opiekuna, czyli Przemka, udało nam się zaopatrzyć wcześniej w suchy prowiant i mokre picie. Dzięki temu w romantycznych okolicznościach przyrody, pośród wydm i na pięknym wybrzeżu, urządziliśmy piknik pod gołym niebem.

W drodze powrotnej mieliśmy okazję wysłuchać próbki miejscowej twórczości muzycznej zaserwowanej nam przez nieocenionego Przemka. To był rzeczywiście mocny akcent na zakończenie naszej wycieczki.

/emes/

Surfowanie, ale nie po necie…

Fuerteventura, 23 marca (poniedziałek)

Vamos, Los Polacos!Jiska energicznym gestem poderwała nas od stołów w niewielkiej restauracji dla surferów na plaży na Fuerteventurze przy hotelu Melia Gorriones. Jiska to sympatyczna, pełna entuzjazmu przedstawicielka windurfingowego biura Rene Egli, które specjalizuje się w nauce pływania na desce oraz kitesurfingu.

Niektórzy z nas, po raz pierwszy w życiu, mieli postawić swoje stopy na desce windsurfingowej, podnieść żagiel i spróbować popłynąć choć kilka metrów po Oceanie Atlantyckim. Warunki na Fuerteventurze są idealne, odpowiednio wieje, nie ma dużych fal. Biuro Rene Egli ma ponad 30-letnie doświadczenie, nowoczesną bazę, lśniący sprzęt, kompetentnych instruktorów oraz własną ekipę ratunkową z niejakim Alejandro na skuterze. W poniedziałek był najbardziej zapracowanym człowiekiem na Fuerteventurze i okolicach hotelu Melia Gorriones.

Ciężko okiełznać grupę 16 śmiałków, z których większość dotąd surfowała jedynie po internecie. Pod czujnym okiem trójki instruktorów, których pokłady cierpliwości były niezmierzone, dawaliśmy radę. Po szybkim wstępie i teorii oraz przebraniu się w profesjonalny strój – o dziwo, znalazły się pianki dla każdego – przyszedł czas na praktykę. I się zaczęło.

Części trudno było utrzymać równowagę na szerokiej jak stół, ale jednak kołyszącej się desce. Inni mieli mniejsze problemy, ale ich pływanie po Atlantyku przypominało zjazd na kreskę z Kasprowego. Umiejętności skręcania czy zawracania nie opanował nikt. Alejandro szalał więc na skuterze. Gdyby nie jego karkołomne pościgi, część zatrzymałaby się pewnie dopiero w Maroku. – Give me your hand – to usłyszał każdy, kto oddalił się od brzegu dalej niż kilkadziesiąt metrów. Niektórzy, niestety, usłyszeli więcej niż raz. – Gratis są tylko trzy powroty z Alejandro, za każdy następny trzeba dokładać na benzynę – żartowała uśmiechnięta od ucha do ucha Jiska, która z brzegu obserwowała windsurfingowe wyczyny.

Od instruktorów z Rene Egli co rusz słyszeliśmy pochwały. Najczęściej kurtuazyjne i na wyrost. Na koniec dowiedzieliśmy się, że mamy zapewnione dzikie karty na organizowane od 30 lat na Fuerteventurze zawody Pucharu Świata w windsurfingu. Radość szybko zamieniła się w rozczarowanie – ostateczny werdykt dopuszczający do startu wydaje ponoć Alejandro… Przygoda była fantastyczna, tym bardziej że deszcz padał tylko momentami, zdecydowanie częściej świeciło słońce.

W środę rano mamy spróbować kitesurfungu, a wieczorem w miasteczku Costa Calma zagramy oficjalny mecz.

W poniedziałek rano (pobudka o siódmej rano) po raz pierwszy ćwiczyliśmy na sztucznej murawie. Podczas treningu strzeleckiego piłka ledwie trzy razy wyleciała za ogrodzenie. Przed gierką spróbowaliśmy podzielić się na kibiców Realu i Barcelony, ale zdecydowanie więcej zwolenników miała „Duma Katalonii”. A, jak mawiał Michał Żewłakow, „sam z bratem meczu nie wygram”. Ostatecznie podzieliliśmy się równo, mecz był zacięty (7:6) i najważniejsze, że wszyscy są zdrowi!

/rb/

Jesteśmy w raju

Fuerteventura, 22 marca (niedziela)

Malowniczo położony hotel Melia Gorriones ma wszystko czego potrzeba do aktywnego wypoczynku (baseny, siłownię, korty tenisowe, szkołę kitesurfingu i windsurfingu). Zresztą nie tylko aktywnego. Leniuchy też znajdą tu święty spokój. A jak ktoś się zmęczy, może odpocząć w jacuzzi i świetnie wyposażonym spa.

Przede wszystkim są tu bajeczne plaże oblewane falami Atlantyku. Raj. Nawet zmęczeni podróżą i nieco zbyt długim zapoznawaniem się z lokalnymi specjałami, wybraliśmy się na poranny jogging. Ocean o poranku robi niesamowite wrażenie. Warto się o tym przekonać osobiście! Dyrekcja hotelu Melia Gorriones jest entuzjastycznie nastawiona do turystów z Polski, więc czujemy się tu znakomicie.

Udało nam się nawet – mimo, że jesteśmy rzut beretem od Afryki – obejrzeć mecz Lecha Poznań z Legią Warszawa (2:1). Na komputerze postawionym na stoliku na plaży. Futbol nie zna granic.

Na wyspie, która jest Mekką dla ludzi lubiących sporty wodne, nie można się nudzić. Jeśli trafi się deszczyk, który jest krótkim, ciepłym prysznicem, można posiedzieć w jednym z wielu barów, albo wyruszyć na wycieczkę.

Naszą wesołą grupą zaopiekował się Przemek Gładkowski, który swego czasu był obiecującym sędzią piłkarskim, ale zauroczyła go Fuerteventura i już tu został. Przemek zaproponował nam spotkanie ze… zwierzętami.

Niemal cały pierwszy dzień pobytu Piłkarskiej Reprezentacji Dziennikarzy na wyspie przebiegał pod znakiem wizyty w Oasis Parku, niesamowitym ogrodzie zoologicznym i botanicznym.

Nie jest to typowe zoo, jakie znamy z Polski. Zwierzęta są dosłownie na wyciągnięcie ręki. Odwiedzający takie miejsca rzadko mają okazję pogłaskać czy nakarmić hipopotama, żyrafę, krokodyla lub wielbłąda. Zazwyczaj w takich miejscach spotykamy zakaz: „nie karmić zwierząt!”. W Oasis Parku nie ma takiego problemu, karmę dla zwierzaków można kupić na miejscu. Kilku z nas udało się zrobić nawet selfie z małpką, żyrafą, wielbłądem lub otwartą paszczą hipcia. Niesamowita pamiątka z Fuerteventury.

/dt/

Blisko podium w Nowym Dworze Mazowieckim

Nowy Dwór Mazowiecki, 9 stycznia (piątek)

Czy to już sława? – zastanawialiśmy się rozdając kolejne autografy. Wizyta artystów (Rafał Brzozowski, Marek Kościkiewicz, Tomasz Jachimek), dziennikarzy i zawodowych piłkarzy (Kamil Kosowski, Piotr Reiss, Marcin Żewłakow, Piotr Włodarczyk, Piotr Mosór, Piotr Świerczewski, Michał Kucharczyk, Tomasz Iwan) ściągnęła do hali w Nowym Dworze Mazowieckim mnóstwo młodych ludzi. – Czy gra pan w Wiśle Kraków? – dopytywał Pawła Sikorę młody łowca autografów.

Z zebraniem składu na turniej w Nowym Dworze Mazowieckim nigdy nie mamy problemu. Niewiele brakowało, a wystawilibyśmy dwie drużyny. Trener Andrzej Zamilski miał okazję przetestować zasadę rotacji. Nie mieliśmy tylko zmiennika na pozycji bramkarza, ale Marcin Szuba był odkryciem turnieju i naszym najmocniejszym punktem.

Zaczęliśmy turniej bardzo dobrze, ale długa przerwa po dwóch wygranych (z RAP-em i Przedsiębiorcami) wybiła nas z uderzenia. Pewni miejsca w najlepszej czwórce rozgrywek przegraliśmy trzy pozostałe spotkania. Wszystko mogło się potoczyć inaczej gdybyśmy jednak ograli zespół Michała Kucharczyka. Tylko zwycięstwo dawało nam pierwsze miejsce w grupie i uniknięcie zdecydowanych faworytów (Gwiazdy Piłki). Nie udało się… Późniejsi zdobywcy pucharu w półfinale nie dali nam szans. W meczu o 3. miejsce pogrążyły nas dwa gole burmistrza Jacka Kowalskiego, który tym razem reprezentował Samorządowców. W finale Gwiazdy pokonały Kucharczyka i Przyjaciół 7:5.

Nasze wyniki w 5. Noworocznym Turnieju Halowej Piłki Nożnej o Puchar Burmistrza Miasta Nowy Dwór Mazowiecki:
Reprezentacja Artystów Polskich 3:1 (Pawłowski, Gołos i Pyffel) w grupie
Przedsiębiorcy 4:1 (Sikora, Olbrycht, Lepa i Przybysz) w grupie
Kucharczyk i Przyjaciele 1:2 (Gołos) w grupie
Gwiazdy Piłki 3:7 (Gołos 2, Pawłowski) w półfinale
Samorządowcy 2:5 (Walkiewicz i Olbrycht) o 3. miejsce

Reprezentacja Dziennikarzy: Szuba, Lepa, Sikora, Gołos, Walkiewicz, Obrycht, Pawłowski, Przybysz, Furjan, Gilarski, Sołdan, Pyffel i Puchniarz

Na oficjalnej stronie MKS Świt, który w tym roku świętuje 80-lecie, znajdziesz komplet wyników i składy wszystkich 8 drużyn, które wystartowały w turnieju.

Podczas turnieju nowodworskie Towarzystwo Przyjaciół Dzieci zebrało rekordowe 3720 zł. Prezes Elżbieta Gazua wystosowała specjalne podziękowania dla wszystkich darczyńców: Towarzystwo Przyjaciół Dzieci z Nowego Dworu Mazowieckiego serdecznie dziękuje organizatorom, gwiazdom i zawodnikom V Noworocznego Turnieju Halowej Piłki Nożnej o Puchar Burmistrza Miasta Nowy Dwór Mazowiecki. Szczególnie dziękujemy kibicom nowodworskim wraz z rodzinami, młodzieży i wszystkim przybyłym na turniej. Ze sprzedaży „biletów cegiełek” udało się zebrać 3720 zł. Dochód ten przeznaczony będzie na prowadzenie w styczniu 2015 roku dwóch placówek Środowiskowych Ognisk Wychowawczych Towarzystwa Przyjaciół Dzieci w Nowym Dworze Mazowieckim przy ulicy Bohaterów Modlina 77A i ul. Szkolnej 3. Podczas ferii zimowych zorganizowany również będzie wyjazd dzieci z „Ognisk” TPD z Nowego Dworu Maz. do Ośrodka Socjoterapeutycznego TPD w Serocku.

Zdjęcia: Wydział Promocji i Komunikacji Społecznej Urzędu Miejskiego w Nowym Dworze Mazowieckim
/spa/

Zamykamy rok przy opłatku

19 grudnia (piątek)

Zacznijmy od wygranej z Niemcami! To był ostatnio temat przewodni gali w Polskim Związku Piłki Nożnej – zachęcała sala, gdy Adam Romer próbował rozpocząć walne naszego Stowarzyszenia. Tym razem nie było dodatkowych emocji wyborczych, ponieważ procedura przewiduje w tym roku tylko zebranie sprawozdawcze.

Sytuacja finansowa jest stabilna – zapewnił przedstawiciel komisji rewizyjnej Mariusz Walkiewicz. – Kończymy negocjacje z nowymi partnerami, które zarząd sformalizuje na początku 2015 roku – zapowiedział prezes.

Najważniejsze wydarzenia 2014 to zdecydowanie zwycięstwo nad Niemcami, mecz z gwiazdami Interu Mediolan i powrót do Pucharu Polski. 5 bramek Piotra Orlińskiego z KS TS Legionowo to nasz nowy rekord strzelecki.

Mijający rok zaczęliśmy na Karaibach. Na boisku Hali Piłkarskiej na Bemowie zakończyliśmy owocną współpracę z Orange. Wzięliśmy udział w turnieju o puchar burmistrza Nowego Dworu Mazowieckiego i mistrzostwach telewizji publicznej. Graliśmy z Reprezentacją Polskich Pisarzy i Ministerstwem Spraw Zagranicznych, z którymi spotykamy się dość regularnie.

Mecz z Osadzonymi przyniósł najwyższe zwycięstwo w historii Stowarzyszenia (13:0). Byliśmy bliscy poprawienia rekordu w drugim spotkaniu ze szkockimi kibicami (13:1). Dwa razy graliśmy też z radcami prawnymi. Żegnając lato w Grójcu, zdobyliśmy okazały puchar.

Trenowaliśmy pod okiem gwiazdy Widzewa Łódź Mirosława Tłokińskiego. Specjalne zajęcia przygotowali dla nas partnerzy z Nike i Powerade.

W przyszłym roku też będziemy podążać szlakiem reprezentacji Polski w eliminacjach mistrzostw Europy. Jesteśmy już umówieni na rewanże w Szkocji i w Niemczech. Szykujemy się na mecz w Irlandii.

Przegłosowaliśmy sprawę przyszłorocznych składek. Marcin Szuba uzyskał czynne i bierne prawo wyborcze, jako członek zwyczajny. Do grona członków wspierających dołączył Robert Stockinger.

/spa/