26 maja (sobota), Druskienniki (Litwa)
W dobrych nastrojach opuszczaliśmy litewskie Druskienniki. Nasza reprezentacja obroniła tytuł mistrzowski sprzed roku i ponownie wygrała międzynarodowy turniej dziennikarzy organizowany w tym pięknym kurorcie. – Każdy wynik poniżej pierwszego miejsca będzie dla nas oznaczał porażkę – mówił przed rozpoczęciem gier trener Wojciech Jagoda. I rzeczywiście nie wypadało nam nie wygrać tych prestiżowych dla nas rozgrywek. Zadanie zostało wykonane, choć na pewno łatwo nie było.
Tym razem organizatorzy nieco zmienili regulamin i nie musieliśmy jak rok temu grać ogromnej liczby meczów systemem „każdy z każdym”. Organizatorzy podzielili zespoły na dwie grupy po pięć drużyn. Z każdej grupy wychodziły dwie najlepsze ekipy.
Jeszcze przed losowaniem stwierdziliśmy zgodnie, że fajnie byłoby wylosować dziennikarzy szkockich, bo moglibyśmy sprawdzić się na tle siłowo grających wyspiarzy. I oto los sprawił, że już w pierwszym pojedynku przyszło nam mierzyć się właśnie z „kamandą Szotlandii” jak anonsowali naszych rywali gospodarze czyli „Szuflandią” jak ich szybko nazwaliśmy. Rośli rywale okazali się być groźni tylko podczas rozgrzewki, bo na boisku to jednak my szybko narzuciliśmy własny styl gry. Z przodu „hasali” efektownie grający Marcin Pawłowski i Marek Wojdyna, uzupełniany przez Piotrka Gołosa, zaś na szpicy czaili się wymiennie: Radek Pyffel i Jacek Kowalski. Całość uzupełniała dwójka obrońców Marek Skalski – Daniel Olkowicz asekurowana przez naszego golkipera Konrada Dymalskiego. Szkotów „napoczął” „Pawłoś” po indywidualnej akcji, a potem poszło już z górki. Wynik 5:0 mówi sam za siebie.
W kolejnym pojedynku potykaliśmy się z niezwykle ambitnymi Ukraińcami z Łucka, którzy jednak nie sprostali naszej jakości i polegli 0:4.
Zwycięstwo w kolejnym meczu gwarantowało nam awans do półfinału. Jednak meczu z Białorusią nie zaczęliśmy dobrze. Już w pierwszej minucie „dostaliśmy” gola po szybkiej kontrze rywali i po raz pierwszy w turnieju musieliśmy gonić wynik. Było to tym bardziej bolesne, że tuż przed rozpoczęciem pojedynku trener uczulał nas byśmy przede wszystkim grali „na zero z tyłu”. Mieliśmy jednak świadomość naszej wyższości i spokojnie robiliśmy swoje. Efekty przyszły już po przerwie. Najpierw wyrównał niezawodny Piotrek Gołos, prowadzenie dał Marek Wojdyna, a za chwilę po pięknej kontrze podwyższył Jacek Kowalski. Burmistrz cieszył się, że trafił z lewej nogi, co nieczęsto się zdarza. Ostatecznie zwyciężyliśmy 4:2 i ze spokojem przystępowaliśmy do ostatecznej rozgrywki w fazie grupowej.
Tym razem przyszło nam się potykać z gospodarzami – ekipą litewską z Wilna. Niespodziewanie był to bodaj najbardziej dramatyczny pojedynek turnieju. Wprawdzie zwyciężyliśmy 1:0 po bramce „Pawłosia”, ale mecz obfitował w dramatyczne spięcia. Wiele w tym winy było niedoświadczonego sędziego, który bardziej przypominał początkującego pioniera, a nie profesjonalnego arbitra. Dość powiedzieć, że po jednym z bardzo ostrych zagrań rywali nasza drużyna zeszła nawet z placu gry i zawody zostały na kilka minut przerwane. Ostatecznie dowieźliśmy skromne prowadzenie do końca. Litwinom nie zdołał nawet pomóc były reprezentant kraju Zydrunas Grudzinskas.
Po tym horrorze półfinał z drugą ekipą litewską (tym razem z Kowna) dość niespodziewanie okazał się spacerkiem. Rozbiliśmy rywali 7:0, a hat-tricka (choć nie klasycznego – jak mawia redaktor Szpakowski) odnotował Radek Pyffel.
W finale czekała na nas ekipa z rosyjskiego Briańska. Rosjanie wyciągnęli wnioski z naszych poprzednich spotkań i postanowili zaparkować autokar we własnym polu karnym. Dość powiedzieć, że w drugiej połowie meczu rywale nie oddali nawet jednego strzału na naszą bramkę. Ta skrajnie defensywna taktyka przyniosła skutek. Przeciwnik doprowadził do rzutów karnych, co najwyraźniej było jego celem. – Turniej się skończył, teraz to tylko loteria – mówił po zakończeniu regulaminowego czasu gry nasz trener. Niepotrzebnie się martwił, gdyż jedenastki wykonywaliśmy koncertowo. Wszyscy wyznaczeni zawodnicy trafili z „wapna”, choć Radek Pyffel robił to aż trzy razy. Dwukrotnie nie poczekał na gwizdek sędziego i sędzia zgodnie z przepisami nakazywał powtórkę. – W ogóle się nie denerwowałem wiedziałem, że i tak trafię – mówił potem „Chińczyk”. Decydujące trafienie zaliczył „cyngiel mafii” czyli Marek Skalski i za chwilę mogliśmy rozpocząć triumfalny śpiew: „Polska! Biało-czerwoni!”
Konrad Dymalski dostał nagrodę dla najlepszego bramkarza: Zostałem poproszony o napisanie paru słów jak wyglądał zwycięski turniej na Litwie od tyłu, czyli z perspektywy bramkarza. Czynię to z niechęcią, ostatnie bowiem wypracowanie popełniłem w liceum. Tak przynajmniej myślała moja pani od polskiego, bo tekst napisał mój starszy brat, który zresztą nie mógł później pogodzić się z oceną mierną.
Wracając na piękną Litwę, ta przywitała nas sporą liczbą jeszcze piękniejszych Litwinek, które ochoczo spoglądały na nas ukradkiem, próbując od samego początku w perfidny sposób zdekoncentrować tych mniej odpornych na wdzięki płci przeciwnej członków naszego zespołu. Na szczęście w porę przegoniła je zaobrączkowana część naszej kadry, czym uchroniła nas przed niechybną porażką już na samym początku wyjazdu.
Jak się okazało, nie była to ostatnia przeszkoda, której musieliśmy stawić czoła. Szczególnie dał nam się we znaki sędzia meczu z gospodarzami.
Po spacerku w półfinale, kiedy to pozazdrościliśmy naszym zapracowanym drogowcom i przejechaliśmy się walcem po drugiej drużynie gospodarzy, postanowiliśmy dać trochę rozrywki spragnionemu emocji tłumowi i doprowadziliśmy do rzutów karnych. Szczególnych uciech dostarczył zgromadzonym na Estadio de Druskienniki jeden z naszych napastników, który w sobie tylko wiadomy sposób wykonywał jedenastkę trzykrotnie.
W czasie uroczystego wręczenia nagród, próbowaliśmy pocieszać przeciwników, ale usłyszeliśmy wyrzut „My żurnalisty, a wy sportsmieny”, co dodatkowo wprawiło nas w dobry nastrój.
skład: Dymalski, Skalski, Olkowicz, Gołos, P. Kwiatkowski, Pawłowski, Wojdyna, Pyffel, Kowalski oraz Wysocki
/mariano/