Młode talenty

28 marca (środa), Warszawa, OSiR Łabiszyńska

„Zubi” czekał na ten dzień 35 lat – powiedział Adam Romer. Na własnej skórze przekonaliśmy się na czym polega piłkarski program firmy Nike, który wyłania młode talenty na całym świecie.

– Elite Training Tour to część projektu Nike The Chance, którego ambasadorem jest trener Barcelony Pep Guardiola. W Polsce będziemy w 35 miastach. Dajemy szansę, ale nic nie gwarantujemy. Przetestujemy umiejętności piłkarskie i motorykę 2,5 tysiąca zawodników, wybierając 20 najbardziej utalentowanych – wyjaśniał menedżer Nike Poland Maciej Lasoń. – To 16 miejsc już jest zajętych – żartował Cezary Olbrycht, jeden z 16 szczęśliwców, którzy zostali wytypowani do wzięcia udziału w tym wyjątkowym treningu.

Gospodarze przygotowali dla każdego piłkarskie buty (T90, Mercurial, Tiempo lub CTR360). Dodatkowo zyskali w naszych oczach odmładzając większość z nas o kilka lat. Jak się okazało, system elektroniczny, w którym musieliśmy się najpierw zarejestrować, był przygotowany maksymalnie na zawodników z rocznika 1980.

Zostaliśmy podzieleni na cztery grupy. Każda miała swojego opiekuna, który wyjaśniał na czym polega ćwiczenie, mierzył czas i wprowadzał dane do komputera.

Zaczęliśmy od 4 testów najważniejszych umiejętności piłkarskich (SKILLS): wyzwania Iniesty („totalna kontrola” – precyzja podań z wykorzystaniem ponumerowanych tablic), wyzwania Pique („mistrzowskie czucie piłki” – przerzuty), wyzwania Rooneya („zabójcza celność” – strzały) i wyzwania Ronaldo („eksplozja prędkości” – prowadzenie piłki). Liczyły się czas i dokładność. Za błędy dodawano karne sekundy. Szkoda, że mieliśmy tylko po jednej mierzonej próbie. Za drugim razem wyniki na pewno byłyby lepsze.

Później przeszliśmy do testów sprawności fizycznej (SPARQ). Najgorszy, czyli najtrudniejszy, był sprawdzian wytrzymałości szybkościowej (YO-YO, należało przebiec jak najwięcej odcinków 20-metrowych z określoną prędkością). Za pomocą specjalnej aparatury mierzyliśmy też wyskok, szybkość (sprint na 20 metrów) i zwinność (bieg ze zmianą kierunku).

Kończyliśmy grą, „uzbrojeni” w chipy mierzące pokonany dystans.

Pierwsza edycja The Chance odbyła się w 2010 roku. W eliminacjach tegorocznej wezmą udział zawodnicy z 54 krajów, którzy do 17 marca osiągnęli 16 rok życia. Trenerzy Nike wybiorą 100 piłkarzy, którzy pojadą do słynnej szkółki Barcelony na międzynarodowe finały. W doskonaleniu umiejętności pomogą uczestnikom dietetycy, psychologowie i specjaliści przygotowania fizycznego. Najlepsza szesnastka zakwalifikuje się do elitarnego programu szkolenia, który potrwa 4 tygodnie.

Eliminacje w polskiej edycji programu oparte są także o rozgrywki Nike Football League stworzona razem z portalem Playarena.pl.

/spa, Nike/

Nasi biegacze

25 marca (niedziela), Warszawa

Wystartowało 7191 biegaczy z 43 krajów. Linię mety przekroczyło 7174. Mieliśmy swoich reprezentantów na trasie 7. Półmaratonu Warszawskiego: Mariusza Walkiewicza i Marka Skalskiego.

Po raz pierwszy biegacze startowali z mostu (Poniatowskiego). Uczestnicy mogli się poczuć jak w Nowym Jorku, gdzie słynny maraton rozpoczyna się z dwóch poziomów mostu Verrazzano. Metę wyznaczono przed Stadionem Narodowym. W podziemiach obiektu było centrum dla zawodników (depozyt, szatnie). Napoje dla uczestników zapewniał Powerade.

Zdaniem Mariusza Walkiewicza, dla którego to był drugi półmaraton, liczba chętnych trochę przerosła organizatorów: Ruszaliśmy falami. Ostatni grupa (ze mną w składzie) zamiast o 10:17 wystartowała o 10:35. Pół godziny sterczenia nad rzeką przy strasznym wietrze to nie jest dobra rozgrzewka. Na trasie było trochę dla turystów (Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście, Cytadela, Łazienki), trochę dla miłośników futbolu (start przy Narodowym, potem Konwiktorska obok Polonii, Myśliwiecka i Czerniakowska obok Legii, meta przy Narodowym), trochę dla spacerowiczów (Wybrzeże Gdyńskie, Gdańskie, Kościuszkowskie, Solec).

Dla Marka Skalskiego to był biegowy debiut:– Biegło się super. Polecam każdemu. Mój czas (1:42:08) dużo lepszy niż planowałem. Kolejne wyzwanie, oczywiście, pełny maraton. Myślałem, że będzie gorzej z podbiegiem na Agrykoli. Pomysł ze startem na moście a’la NY bardzo fajny, tak samo przełaj przez Cytadelę, ale było trochę bałaganu organizacyjnego.

Najtrudniejszym momentem dla Mariusza był powrót na most: Jakiś sadysta wymyślił podbieg „ślimakiem” na „Poniatowszczaka” na 20 km , ale widok Narodowego po drugiej stronie rzeki dodawał sił. Ostatni kilometr to czysta przyjemność, na moście, z wiaterkiem w plecy i widokiem na metę w oddali. Chciałem pobiec 2:30, a najlepiej średnio 7 min/km, czyli 2:27. Udało się lepiej, rekord życiowy poprawiony o 6 minut, wynik 2:24:46 cieszył mnie przez pół dnia, dopóki w internecie nie sprawdziłem wyników kolegów. W przyszłym roku złamię 2:20, a przed pięćdziesiątymi urodzinami zejdę poniżej 2 godzin 🙂 Kolano bolało znacznie mniej niż przy grze w piłce, ale zdecydowanie wolę być piłkarzem, niż biegaczem.

ZOBACZ i POCZUJ jak było na trasie.

Ten bieg był równocześnie 21. mistrzostwami Polski w biegu kobiet na dystansie 21,097 km. Zwyciężyła Aleksandra Jawor (CKS Budowlani Częstochowa). Wśród mężczyzn, po sześciu zwycięstwach Kenijczyków, po raz pierwszy triumfatorem został Polak – Arkadiusz Gardzielewski (WKS Śląsk Wrocław).

/spa/

Derby na Bemowie

16 marca (piątek), Warszawa

Takie mecze mogą stać się nową tradycją Reprezentacji Dziennikarzy. W naszych derbach Warszawy padło 8 bramek. Polonia wygrała z Legią 5:3 (prowadziła 2-0, 2-1, 3-1, 3-2, 4-2 i 4-3).

Przygotowania do meczu wywołały lawinę wiadomości na liście e-mailingowej. Nawet zagraniczne wyjazdy nie wzbudzały takich emocji. Mamy nadzieję, że tak jak w przypadku piłkarzy Realu i Barcelony na zgrupowaniach reprezentacji Hiszpanii, nam też uda się przezwyciężyć klubowe niechęci, które wyszły na jaw 🙂

Kapitanowie (Piotr Dziewicki i pomysłodawca derbów Michał Kocięba) podeszli do spotkania bardzo profesjonalnie. Na zawodników czekały w szatni prawdziwe koszulki zespołów z Łazienkowskiej i Konwiktorskiej.

Graliśmy dwie połowy, na wszystkich sektorach, na duże bramki. Szybko udało się pokonać drobne problemy z wyrównaniem liczby zawodników w obu drużynach. Odkryciem spotkania był bramkarz Jan Kasia, który udanie zadebiutował na pozycji defensywnego pomocnika.

Tego dnia Legia nie wygrała żadnego meczu. Wieczorne spotkanie na Pepsi Arena rozczarowało i zakończyło się bezbramkowym remisem. Nasz mecz był bardziej emocjonujący.

Teraz czas na Bemowie na derby Krakowa albo Łodzi….

W derbach stolicy wzięli udział: Piotr i Jakub Kwiatkowscy, Daniel Olkowicz, Paweł Sikora, Krzysztof Kalinowski, Cezary Olbrycht, Michał Kocięba, Piotr Dziewicki, Radosław Pyffel, Piotr Gołos, Marek Skalski, Marcin Lepa, Tomasz Zubilewicz, Dariusz Tuzimek, Marcin Pawłowski, Rafał Dębiński, Maciej Sołdan, Krzysztof Marciniak, Jacek Kowalski i Jan Kasia.

/spa/

Popis w drugiej połowie

28 luty (wtorek), Warszawa

Dzień przed meczem pierwszych reprezentacji Polski i Portugalii, na bocznym boisku Legii, wygraliśmy aż 7:0 z rodakami Cristiano Ronaldo, którzy mieszkają i pracują w Warszawie. Wszystkie gole strzeliliśmy w drugiej połowie. Było tak przenikliwie zimno (padał deszcz ze śniegiem), że potrzebowaliśmy dużo czasu, by się rozgrzać i nastawić celowniki.

O co tu chodzi? Umówiliście się? – pytał trener Wojtek Jagoda po pięciu minutach drugiej połowy, kiedy grający na środku ataku Radek Pyffel nie wykorzystał kolejnej świetnej okazji.

Przed przerwą mieliśmy ogromną przewagę, ale nie potrafiliśmy pokonać bramkarza rywali, który bronił może nie bardzo efektownie, ale skutecznie i szczęśliwie. Najlepszych sytuacji nie wykorzystał Robert Błoński. Dwa dobre uderzenia Adama Gilarskiego odbił bramkarz. „Mecenas” zarzekał się w przerwie, że mógł strzelić trzy bramki, a wracający na boisko po bardzo długiej przerwie (operacja kolana) Mariusz Walkiewicz pytał, jak to możliwe, skoro oddał tylko dwa strzały.

Na szczęście dla napastników, po przerwie Radek, dzięki waleczności Michała Kocięby szybko strzelił gola, zaraz potem drugiego i na ławce zrobiło się spokojniej. Kolejne bramki były już tylko kwestią czasu. Aż trzy asysty zanotował Piotr Kwiatkowski. Wydarzeniem był powrót do gry wspomnianego „Mario”, który wszedł na ostatnie kilka minut. – Wiedziałem, że zaraz pękną – mówił o naszej nieskuteczności w pierwszej połowie. – Nawet zdajecie sobie sprawy, jaka to satysfakcja dla trenera, gdy zespół tak realizuje na boisku to, co założyliśmy sobie przed meczem – podsumował Wojciech Jagoda, który ustawienie drużyny demonstrował nam tym razem na plastikowych baniakach po wodzie i butelkach.

Musimy odnotować „pięćdziesiątkę” Tomka Zubilewicza, który w dniu meczu obchodził okrągłe urodziny. Gdy pod koniec spotkania sędzia przyznał nam rzut karny, rezerwowi skandowali, żeby to „Zubi” podszedł do piłki. Trener wyznaczył jednak „Mańka”. Mamy więc już w zespole pięćdziesięciolatka, mamy też i dziadka (ale to nie Tomek)…

Z Portugalczykami, którzy nieźle mówili po polsku i mieli na koszulkach reklamę znanej sieci sklepów, umówiliśmy się na rewanż w czerwcu, podczas Euro. Finaliści mistrzostw, z Cristiano Ronaldo na czele, będą mieszkać w Opalenicy, w hotelu u Bartka Remplewicza, który również zagrał z nami we wtorek.

Zdjęcia zrobione przez Macieja Kubicę w galerii w MULTIMEDIACH.

Bramki: Pyffel 2, Wierzbicki, Błoński, Jankowski, Skalski (karny), samobójcza.

Dziennikarze: Szuba (M. Kwiatkowski) – Gołos (Zubilewicz), Sikora (Olkowicz), Sak, Skalski (Wasiewicz), Sołdan (Jankowski) – Gilarski, Kocięba, Remplewicz, Wierzbicki (P.Kwiatkowski) – Błoński (Pyffel) oraz Marciniak i Walkiewicz. Sędziował Rafał Boguski

/rb/

2012-02-28: Warszawa, Portugalczycy

Cyrk, granat i pojedynek burmistrzów

8 lutego (środa), Puerto Morelos (Meksyk)

Wyszliśmy zwycięsko z pojedynku burmistrzów, który kończył nasze tournee. Po bliźniaczo podobnych strzałach z dystansu Marcina Pawłowskiego pokonaliśmy 2:1 (1:0) drużynę władz meksykańskiej miejscowości Puerto Morelos, położonej nad Morzem Karaibskim, między Cancun a Playa del Carmen. – To był pierwszy mecz na tym wyjeździe, w którym byliśmy lepsi – powiedział Cezary Olbrycht. „Cezar” nie mógł grać z powodu kontuzji mięśnia dwugłowego.

Jedyny gol do przerwy padł po odbiorze piłki na połowie przeciwnika. „Pawłoś” zaskoczył bramkarza precyzyjnym uderzeniem zza pola karnego.

Gospodarze mieli swój pomysł na grę. Wykorzystując sporo miejsca w środku boiska wrzucali na wbiegających napastników „długie” piłki za linię obrony. Nasi defensorzy musieli się mocno napracować.

Sami zafundowaliśmy sobie nerwową końcówkę. Mogliśmy wygrać bardzo wysoko. Po golu na 2:0, który wypracował Radosław Pyffel, zmarnowaliśmy przynajmniej trzy doskonałe sytuacje. Na listę strzelców powinni się wpisać Rafał Dębiński, Bartosz Remplewicz, Robert Błoński i „Chińczyk”. –Po drugim golu Meksykanie jakby dostali w szczękę. Przez 15 minut byli nieprzytomni. Graliśmy akcje jak na treningu z ławeczkami – bez przeciwnika. Byłem dziwnie spokojny o wynik. Chyba było to słychać. – cieszył się Wojciech Jagoda.

Nie udało się zachować czystego konta. Kontaktowy gol dla gospodarzy padł po kontrze. Meksykanie mogli wyrównać, ale raz pomogła nam poprzeczka, kapitalnie w bramce interweniował później „Kowal”. Wśród rywali wyróżniał się zawodnik z nr 9, który jeszcze w pierwszej połowie trafił w poprzeczkę. Jak się później okazało, to trener miejscowych dzieci.

Mecz był bardzo czysty, nie było dużo fauli. Ważniejsze dla mnie jest spotkanie dwóch kultur, a nie sama gra – stwierdził burmistrz Puerto Morelos, który w uroczy sposób łamał sobie język na naszych nazwiskach, wręczając każdemu pamiątkowy dyplom. Koszulkę reprezentacji, która od nas dostał, zamierza oprawić i powiesić w urzędzie. To właśnie burmistrz przywiózł swojemu zespołowi nowe stroje, przygotowane specjalnie z okazji meczu. Sam biegał po boisku z nr 10. Zależało mu na pokonaniu kolegi po fachu – Jacka Kowalskiego – ale nie dał rady.

W odróżnieniu od San Pedro, graliśmy na trawie, ale to na wyspie murawa była równiejsza. Wystąpiliśmy w zestawie z granatową koszulką, znaną kibicom pierwszej reprezentacji z warszawskiego meczu z Bułgarią dwa lata temu (2:0). Meksykańscy kibice najbardziej dopingowali Roberta Hirscha, choć nie zagrał nawet minuty. Za główną trybuną rozkładał się najprawdziwszy cyrk. Zaczynaliśmy przy świetle słonecznym, kończyliśmy przy sztucznym, atakowani przez komary i mrówki.

Jak na taki wyjazd – trzy mecze – idealnie – podsumował Maciej Sołdan. Żartowaliśmy, ze wyszliśmy z grupy i czekamy na kolejnego rywala.

Z bilansem dwóch zwycięstw i jednej porażki kończymy szóste tournee Reprezentacji Dziennikarzy, pierwsze w tej części świata. Wcześniej byliśmy w Afryce (Tunezja), Ameryce Południowej (Brazylia) i trzy razy w Azji (Chiny, Tajlandia, Kambodża i Filipiny)

Zobacz galerię zdjęć w zakładce MULTIMEDIA.

/spa/

Seadogs z Pięknej Wyspy

4 lutego (sobota), San Pedro (Belize)

Najlepszą murawę w Belize miały ruiny Majów. Ale nie graliśmy w Lamanai czy Altun Ha. Mecz z Seadogs z wyspy San Pedro, o której Madonna śpiewała śpiewała „La Isla Bonita”, odbył się na olbrzymim piaszczystym boisku bez linii i bez kępki trawy. – Gramy na księżycu – mówił trener Wojciech Jagoda, który zaczął dzień porannym występem w internetowej rozgłośni Reef Radio.

Stadion Ambergris nie został dopuszczony do rozgrywek belizyjskiej Premier League z braku szatni, łazienek i porządnej bramy. Pierwszy zespół naszych rywali wszystkie mecze w lidze, z takimi drużynami jak Juventus, World FC, FC Belize, Belize Defence Force, czy Barcelona Santa Fe, rozegra na wyjeździe w Belize City. – Klub został ponownie reaktywowany. Trenujemy od pół roku na boisku przy porcie. To będzie pierwszy mecz przy światłach w tym roku na tym stadionie – opowiadał ciemnoskóry bramkarz przeciwników.

Tuż przed inauguracją sezonu, Seadogs wystawili przeciwko nam mieszany skład zdominowany przez szybkonogich piłkarzy drużyny młodzieżowej. Faulowani – błyskawicznie wstawali. – Pierwszy raz graliśmy mecz, w którym wszyscy byli szybsi od nas – powiedział Marcin Lepa.

Nasz mecz stał się sprawą polityczną przed wyborami, które odbędą się w Belize za miesiąc. W czasie naszego pobytu zgodnie z konstytucją został rozwiązany rząd. Na wyspie i na kontynencie widzieliśmy flagi w kolorach dwóch głównych partii kraju: rządzącej United Democratic Party i opozycyjnej People’s United Party. W organizację spotkania zaangażowała się Susanna, działaczka charytatywna, stronniczka ugrupowania PUP: – Burmistrz nam nie pomaga. Brakuje pieniędzy na konieczne remonty. Piłkarze po meczu nie mają się gdzie wykąpać.

Trener zrobił odprawę jeszcze w hotelu. Długo czekaliśmy na taksówki. Miały być za 10-15 minut, ale według „czasu Belize” – wyjaśnił nam jeden z tubylców z szerokim uśmiechem.

Gdy dojechaliśmy wieczorem na stadion przywitały nas egipskie ciemności. W świetle dziennym boisko wiedzieli tylko Wojciech Jagoda, Piotr Gołos i Paweł Sikora, którzy dzień wcześniej zrobili rowerowy rekonesans. Organizatorzy próbowali włączyć oświetlenie. – Ktoś ukradł kable, żeby je sprzedać. Naprawiają to od kilku godzin – opowiadała Kanadyjka Karen, dziewczyna jednego z zawodników. Gdy traciliśmy już nadzieję, że mecz dojdzie do skutku, zapalił się jeden reflektor. Później zaświeciły kolejne maszty, co nagrodziliśmy oklaskami. Do pełni szczęścia zabrakło jednej lampy w rogu boiska, której nie udało się włączyć. – Ściągamy granatowe koszulki i przebieramy się w białe, żeby nas było lepiej widać – zarządził Adam Romer.

Linie boczne wyznaczały pachołki, pola karnego nie było. Przez cały dzień padało i na boisku pojawiły dodatkowe przeszkody – kałuże szerokie jak „rowy z wodą”. Wyzwaniem, jak z programu National Geographic, było nawet chodzenie po piłkę, która przeleciała za ogrodzenie. Z ciemnej plątaniny drzew i krzewów, które rosły wokół stadionu dochodziły niepokojące zwierzęce odgłosy.

Zaczęliśmy z godzinnym opóźnieniem. –Przyszło pismo z FIFA, że Adam Romer pauzuje 22 minuty za czerwoną kartkę w Cancun – żartował „Jaggi”, bez którego tego meczu by nie było. Prezes ucierpiał podczas turnieju siatkówki plażowej i beach soccera, ale zagrał, podobnie jak kilku innych, którzy mieli wątpliwości, czy warto ryzykować zdrowie na takiej płycie.

Szybko okazało się, że będziemy mieli problemy z realizowaniem ofensywnej taktyki. Po pierwszym gwizdku to rywale rzucili się na nas szalonym pressingiem. Trener krzyczał do nich po hiszpańsku „trabajo” (praca) i „tranquilo” (spokojnie). Belize jest anglojęzyczne, ale prawie każdy mówi tam jeszcze po hiszpańsku i kreolsku. Najwięcej problemów stwarzali nam „Ronaldinho” i „Eto”, jak wołali na nich Belizejczycy.

Cała połowa należała do Seadogs, nasi obrońcy mieli mnóstwo pracy, ale ofiarnie likwidowali większość zagrożeń pod bramką Jacka Kowalskiego. Nie dało się grać po ziemi. Kopaliśmy długie piłki do przodu. – Nie możemy wymienić trzech podań – zauważył Maciej Bonecki. Brakowało zaledwie minuty i korzystny dla nas bezbramkowy remis utrzymałby się do przerwy. Niestety, w ostatniej akcji pierwszej połowy piłka odbijała się od zawodników jak na fliperach i przypadkowo znalazła się pod nogami rywala, który z bliska uderzył mocno pod poprzeczkę. – Gdyby strzelił inaczej, miałbym ją – żałował „Kowal”. To była jedyna bramka meczu.

Po przerwie nasi rezerwowi zerwali się z miejsc i krzyknęli „gol”, ale jak się okazało, piłka wylądowała na siatce. W drugiej połowie graliśmy zdecydowanie lepiej. Przeprowadzaliśmy akcje kończone strzałami. Wreszcie zmusiliśmy bramkarza gospodarzy do interwencji. W końcówce postawiliśmy wszystko na jedną kartę i ruszyliśmy do przodu, licząc na wyrównanie. Niestety, zabrakło czasu. To gospodarze byli bliżej podwyższenia wyniku, na szczęście Paweł Sikora wyręczył bramkarza i wybił piłkę spod nóg napastnika. –Oni mieli więcej z gry, ale remis był w zasięgu – podsumował Piotr Gołos.

W drodze na pomeczowe spotkanie z Susanną mijaliśmy taksówkami przeciwników, którzy na rowerach albo na piechotę wracali do domu.

Pierwszy w historii polskiej piłki nożnej mecz z drużyną z Belize stał się faktem. Następnego dnia odpłynęliśmy z Pięknej Wyspy do Belize City.

Dziennikarze – Seadogs San Pedro 0:1 (0:1)

Zobacz galerię zdjęć z Belize w MULTIMEDIACH.

/spa/

2012-02-03: Belize, San Pedro

Kowal, fyzjer i taksówkarze

Cancun (Meksyk), 30 stycznia (poniedziałek)

Dam radę – powtarzał sobie Jacek Kowalski staranowany w drugiej połowie przez napastnika Taxistas Cancun. Zderzenie wyglądało okropnie, nie było śladów hamowania. Na szczęście nasz bramkarz pozbierał się i bronił do końca. Adrenalina zrobiła swoje. Ból uda przyszedł później, najbardziej odczuwalny był na schodach przy zginaniu nogi.

„Kowal” w pierwszej połowie spokojnie obronił strzał przewrotką, a w drugiej miał paradę, która byłaby ozdobą każdego magazynu ligowego w polskiej i meksykańskiej telewizji. Po zmianie stron dodatkowo interwencje utrudniał mu półmrok. Jego bramka była gorzej oświetlona. Brakowało luksów…

To właśnie burmistrzowi Nowego Dworu Mazowieckiego trener Wojciech Jagoda przekazał koszulkę, którą dostał od delegacji Taxistas.

Boisko przypominało to filipińskie w Manili, brakowało tylko lotniska i przelatujących nad głowami samolotów. – Typowe boisko w Meksyku – mówił organizator William Boone. Graliśmy o 3.00 w nocy polskiego czasu, na przedmieściach stworzonej specjalnie dla turystów miejscowości Cancun, na terenie ośrodka sportowego należącego do związku taksówkarzy. Gdy przyjechaliśmy, dzieci trenowały koszykówkę, baseball i piłkę nożną. Codziennie wieczorem odbywają się tam mecze ligi taksówkarzy. Ze względu na nas – tego dnia zostały odwołane. Jeden z czołowych zespołów rozgrywek był naszym rywalem.

Ostry mecz z Taxistas wygraliśmy 1-0 po golu Radosława Pyffela w pierwszej połowie. Po rzucie rożnym piłka odbiła się od Adama Romera i „Chińczyk”, który wszedł z ławki rezerwowych, z bliska kopnął do bramki. – To nie było idealne uderzenie – powiedział, przyjmując gratulacje. Mecz kończyliśmy w dziesięciu po wykluczeniu Adama. Nie mieliśmy pretensji. Gdyby nie prezes, przeciwnik popędziłby sam z piłką na bramkę. – Jestem jedynym zawodnikiem, który jest trzy razy w protokole – żartował Adam. – Miałem asystę i dostałem dwie żółte kartki.

Mecz byłby spokojniejszy, gdyby udało nam się zdobyć drugą bramkę. Najbliżej byli Bartosz Remplewicz, Robert Błoński, Cezary Olbrycht i Marcin Pawłowski (z wolnego).

Potomkowie Majów i Azteków okazali się wymagającym przeciwnikiem. Jak sami przyznali brakowało im „szybkich nóg” w ataku. Stwierdzili, że my graliśmy zupełnie innym stylem – „do przodu”, a oni – „na boki”.

Może to taksówkarze, ale sędzia był fryzjerem – podsumował Marcin Lepa. Meksykański arbiter na początku sędziował normalnie, ale później zaczął pomagać rodakom. – Potraktujmy to jako komplement – mówił do rezerwowych Wojciech Jagoda. Sędzia gwizdał rzeczy, których nie było, nawet auty. Na szczęście, meksykańskie stałe fragmenty gry okazały się niegroźne. Większość strzałów z wolnych lądowało za siatką, albo na dachu budynku klubowego.

Na trybunach pojawiło się kilkudziesięciu kibiców, którzy oklaskiwali sztuczki techniczne swoich rodaków i próbowali rozpraszać naszych obrońców przy wybijaniu „piątek”.

Karierę reprezentacyjną wznowił Michał Kocięba. – Witamy nowego kolegę – żartował trener na odprawie i wyznaczył „Kocia” do przeprowadzenia rozgrzewki. Wojciech Jagoda nie krył, że ustalając skład kierował się między innymi frekwencją na treningach w styczniu. W roli kierownika drużyny zadebiutował Robert Hirsch, który jest po operacji kolana.

Dziennikarze: Kowalski – Lepa, Sikora, Romer, Bonecki – Tuzimek, Sołdan, Dębiński, Gołos – Olbrycht, Błoński. Na rezerwie zaczęli: Pawłowski, Gilarski, Luciński, Pyffel, Remplewicz, Wierzbicki i Kocięba.

Żółte kartki: Gołos, Luciński i Romer.

Zobacz galerię zdjęć w zakładce MULTIMEDIA.

/spa/

Ale Meksyk !

Cancun (Meksyk), 29 stycznia (niedziela)

Uciekliśmy przed mrozami w Polsce na zachodnią półkulę, do Meksyku (21. miejsce w rankingu FIFA) i Belize (133. miejsce w rankingu FIFA). Warszawa żegnała nas ujemną temperaturą, kanadyjskie Toronto, w którym mieliśmy drugą przesiadkę, przywitało śniegiem, a meksykańskie Cancun – deszczem.

W podróży spędziliśmy blisko dobę, a na miejscu nadal był ten sam dzień, w którym zaczynaliśmy wyprawę – 29 stycznia. W Monachium większość nazwisk naszej grupy została wyczytana przez głośniki. Musieliśmy wymienić bilety i zdobyć „bardzo ważną” czerwoną pieczątkę.

Gdy byliśmy w powietrzu, duńscy piłkarze ręczni zagrali dla Polaków i pokonali Chorwację w finale mistrzostw Europy, przedłużając nadzieje szczypiornistów Bogdana Wenty na wyjazd na igrzyska olimpijskie. W Kanadzie o uprzejmości ochrony lotniska przekonał się Robert Błoński, który okazał się najlepiej poinformowany w temacie odbioru walizek.

W locie do Cancun mocno wytrzęsło nami nad Nashville. Po lądowaniu w kraju, który w 1970 i 1986 roku organizował finały piłkarskich mistrzostw świata, tradycyjnie – i zgodnie z przeczuciem – do kontroli bagażu został wylosowany Piotr Gołos. Po uporaniu się z najmniej rozgarniętym recepcjonistą na półwyspie Jukatan, dwóch pierwszych śmiałków wykąpało się w Morzu Karaibskim. Rafałowi Dębińskiemu ani Marcinowi Lepie nie przeszkadzał ani zmrok, ani fale, ani czerwona flaga powiewająca na plaży.

Spotkaliśmy w końcu „w realu” Meksykanina Williama Boone’a. To właśnie z pomocą sobowtóra Steve’a McManamana Maciej Bonecki organizował drogą elektroniczną nasze mecze z rodakami Hugo Sancheza i Javiera Hernandeza.

/spa/