Chiang Mai, 2 marca (wtorek) 2010
10 śmiałków zmierzyło się na skuterach z lewostronnym ruchem w Tajlandii. Niektórzy po raz pierwszy prowadzili jednoślad z silnikiem (na szczęście, z automatyczną skrzynią biegów). Skończyło się na kilku zadrapaniach i lekkich uszkodzeniach sprzętu. Było jednak warto zobaczyć Chiang Mai z góry czy buddyjską świątynię Phrathat Doi Suthep. A tankowanie paliwa ze szklanych butelek w restauracji…. Bezcenne.
Po południu, gdy z nieba lał się jeszcze żar, na stadionie miejskim zmierzyliśmy sie z drużyną miejscowych dziennikarzy. – Oni nie męczą się w słońcu. Musicie dużo pić i pod żadnym pozorem nie wolno wam krzyczeć na sędziego – ostrzegał Anglik James z miesięcznika „City life”, który pomógł w organizacji tego spotkania i sam też pojawił się na boisku. Na stadionie nie było pryszniców! Przebraliśmy się w magazynie z rupieciami, gdy okazało się, że nasza szatnia jest obok. Przy okazji Kowal zauważył, że meczowe stroje Pumy, które przywieźliśmy z Polski, zostały zrobione właśnie w Tajlandii.
Pojawili się przedstawiciele lokalnych władz, była uroczysta przemowa, oczywiście po tajsku. Całe spotkanie komentowali 2 miejscowi radiowcy, jeden z radia Królewskiej Marynarki Tajlandii. Dostaliśmy od rywali drewnianego słonika i pachnące wieńce z kwiatów jaśminu. Zaczęliśmy w składzie: Kowalski – Lepa, Romer, Gilarski, Brzozowski – Gołos, Sołdan, Hirsch, Tuzimek – Olbrycht – Pyffel. Na początku nie mieliśmy sposobu, żeby pokonać bramkarza gospodarzy. Dopiero po wejściu Bartka Remplewicza zaczęły padać gole. Wynik otworzył Maciej Sołdan, choć swoje zrobili też dwaj Tajowie. Na 2:0 podwyższył Remplewicz, przed przerwą trafili jeszcze Czarek Olbrycht i Robert Hirsch. Mieliśmy grać po 45 minut, ale arbiter, widząc naszą przewagę, uznał chyba, że to nie ma sensu, bo skończył wcześniej. Tajscy sędziowie dość swobodnie interpretowali pozycję spaloną i grę wysoko uniesioną noga. Na korzyść rodaków, oczywiście. Nie pomogło.
W drugiej połowie nadal graliśmy na poważnie. Po raz drugi na listę strzelców wpisali się Remplewicz, Wierzbicki, Sołdan i Hirsch. Sołdi i Wierzbik przelobowali bramkarza, Hirszu trafił z woleja. Gospodarzom udało się zdobyć honorowego gola. – Strzelcie dziesiątą – dopingowała nasza ławka rezerwowych. Nie zdążyliśmy. Skończyło się wynikiem 9:1. – Graliśmy swoje, atakowaliśmy wysoko. Dawniej dostosowywaliśmy się do stylu przeciwnika. Teraz potrafiliśmy wysoko pokonać słabszych – podsumował trener Jagoda. Na miejscu pojawiła sie tajska telewizja TV 11. Zagrał przeciwko nam reporter największej gazety w kraju „Thairath”, która wydaje milion egzemplarzy dziennie. Zmienił w drugiej połowie podstawowego bramkarza. Długo zakładał bramkarskie rękawice. Miał szczęście, że akurat dłużej przy piłce byli jego koledzy i pod jego bramką nie było zagrożenia. Rywale twierdzili, że często grają w piłkę, ale po raz pierwszy spotkali się w takim składzie. – Było bardzo ciężko. Wystarczy zobaczyć wynik. Nie spodziewaliśmy się tak wysokiej porażki – mówił strzelec honorowego gola dla gospodarzy Phitsanu Thepthong.
Wieczorem obejrzeliśmy galę Muay Thai. Ring stał pod dachem, otoczony przez kilkanaście pubów. Przed walką każdy zawodnik odprawiał specjalny rytuał przy muzyce. To był jakby taniec – rozgrzewka, zapoznanie się z ringiem i przywitanie kibiców. Co ciekawe, między stolikami chodzili później zawodnicy z drewnianymi skrzynkami i prosili o pieniądze. Tajski boks, a właściwie kickboxing, trochę nas rozczarował. Mieliśmy wrażenie, że część walk jest wyreżyserowana i nie chodziło tylko o pokaz, w którym 3 zawodników z opaskami na oczach walczyło ze sobą i z sędzią. Czasem ciekawsze od wydarzeń między linami były zachowania fanów przy narożniku. Wyniki można było obstawiać, w końcu w Tajlandii hazard to sport narodowy.
/spa/