17 grudnia (środa) 2008
Michał Kocięba ustawia piłkę na „wapnie”, wytrzymuje wojnę nerwów i po chwili grający w czerwono-białych strojach biało-czerwoni (znaczy się my) mogą fetować kolejne zwycięstwo. Tym razem po serii „jedenastek” nad reprezentacją Górnego Tyrolu. Mecz rozegraliśmy w hali, w austriackiej dolinie Zillertal. Po 60 minutach gry (2×30) był remis 7:7.
Nie było lekko. Rywale po obejrzeniu naszego treningu postanowili bowiem nieco przemeblować skład. Mięli grać samorządowcy. Na boisko wyszły chłopy jak dęby. Średnia wieku – 25 lat, średnia wzrostu – 180 cm. I żadnego pana z brzuszkiem.
Pewnie narciarze – robiliśmy sobie nadzieję, zanim zaczęli kopać piłkę. Grają gdzieś tam po czwartych, piątych ligach – bagatelizowali gospodarze. Daj Bóg taki poziom w IV lidze! Przez pierwszych 10 minut dwa razy wyszliśmy z naszej połowy. Rywale grali z „klepki”, albo na dwa kontakty i trochę nas przydusili.
Ale nie z takich opresji wychodziliśmy obronną ręką. Dość szybko straciliśmy bramkę, ale potem „obrona Częstochowy” funkcjonowała jak należy. Dość długo utrzymywał się wynik 1:2. Pękliśmy w połowie drugiej połowy. To wtedy „samorządowcy” odskoczyli na 2:6 i wydawało się że jest „po ptakach”. Nie od dziś wiadomo jednak, że biało-czerwoni najlepiej grają przyparci do ściany. Dwa ataki husarii i zrobiło się 4:6. Wtedy… no, właśnie – tutaj zdania są podzielone.
Istnieje podejrzenie graniczące z pewnością, że gospodarze postanowili być za bardzo gościnni. Mówiąc dosadniej, ktoś (nikt nikogo jednak za rękę nie złapał) doszedł do wniosku, że miło byłoby, gdyby spotkanie zakończyło się remisem. To tylko podejrzenia, ale faktem jest, że w ostatniej minucie zrobiło się 6:6. No właśnie – i wtedy po raz pierwszy tego wieczoru wkroczył do akcji Michał Kocięba.
Były rzecznik PZPN, który brzydzi się wszelkimi układami, kilka sekund po tym jak Austriacy wznowili grę odebrał im piłkę i uderzeniem z połowy boiska wpakował w samo okienko. No i konsternacja… Najlepszy austriacki arbiter (spotkanie sędziował Konrad Plautz), który już miał odgwizdać koniec spotkania, nagle stwierdził awarię swojego chronometru. Jednym słowem graliśmy już nie na czas, ale aż do wyrównania. Rywalom zajęło to około 5-ciu minut. Wtedy to przy stanie 7:7 pan Plautz z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku gwizdnął po raz ostatni.
O rzutach karnych już było. To my byliśmy skuteczniejsi, a kropkę nad „i” postawił bohater wieczoru – Michał Kocięba. Z dziennikarskiego obowiązku dodajmy, że w regulaminowym czasie gry bramki dla naszych strzelali: Cezary Olbrycht – 2, Radek Pyffel – 2, Michał Kocięba, Maciek Sołdan i Michał Gąsiorowski po 1.
Warto też dodać, że po spotkaniu uścisnęliśmy sobie dłonie (co akurat w przypadku Austriaków nie było do tej pory regułą).
Tym razem „kopanie” – mimo że na poziomie międzynarodowym – było tylko dodatkiem do „białego szaleństwa”. Być w grudniu w Austrii i nie jeździć na nartach – niemożliwe!!! Jesteśmy wprawdzie zwariowani na punkcie piłki, ale nawet nasze szaleństwo ma swoje granice.Tym bardziej że do austriackiego Tyrolu trafiliśmy przecież dzięki zaproszeniu z raju dla narciarzy – czyli regionu Zillertall.
Podzieleni na „deskarzy” (zwolennicy nart) i „parapety” (nasi śmiertelni wrogowie – snowboardziści), codziennie około 6-8 godzin przebywaliśmy na stoku. A jest gdzie poszaleć!
ZILLERTALL ARENA to 165 kilometrów tras zjazdowych (w tym 11 km tras czarnych!!!) oraz odpowiednia infrastruktura: ponad 50-siąt kolejek linowych i wyciągów, wypożyczalnie, szkółki narciarskie, snowparki, bezpłatne skibusy i cieszące się z naszej strony dużym wzięciem bary i alpejskie gospody, w których podawany tam sznycel z trudnością mieści się na talerzu.
Smak rywalizacji poczuliśmy nie tylko na boisku, ale także na stoku. Gościnni „do bólu” gospodarze w ostatni dzień zorganizowali nam profesjonalny start na trasie giganta. Tutaj najszybciej niosły narty Michała „Zurbriggena” Gąsiorowskiego z radiowej „Trójki”. Michał wygrał oba przejazdy i w generalce wyprzedził o pół sekundy Cezarego „Bode Millera” Olbrychta z „Canalu Plus”.
Jak ktoś nie urodził się z deskami na nogach, mógł spróbować swych sił na torze saneczkowym, na lodowisku, w kręgielni, albo „froterując podłogę”, czyli poznając arkana coraz popularniejszego curlingu.
Ceny konkurencyjne, a trasy znakomicie przygotowane. Nic więc dziwnego, że na stoku można natknąć się na rodaków. Podczas naszej eskapady „królowali” jednak Holendrzy, a właściwie Holenderki. Byli też Niemcy, Czesi, Słowacy i Węgrzy. Czyli jak to w Alpach – prawdziwa wieża Babel. Obóz był więc nie tylko sportowy, ale też językowy. No i turystyczno-wypoczynkowy także. Teraz pełni „alpejskiej energii” wracamy do kraju i z miejsca bierzemy się po roboty!
Zdjęcia z meczu i ze stoku w MULTIMEDIACH.
/czarek/