DZIEŃ 1. i 2. Polska/Rosja/Tajlandia
27 i 28 lutego (sobota/niedziela)
Podróż do Moskwy, gdzie mieliśmy przesiadkę, minęła błyskawicznie. Czar prysł po wylądowaniu, gdy światowe mocarstwo skurczyło się do rozmiarów bramki z napisem TRANSIT, zakorkowanej przez grupę Szwedów. Gdy w końcu udało się ją minąć, utknęliśmy w kolejce do kontroli bezpieczeństwa.
Na samolot do Tajlandii musieliśmy poczekać dodatkowe 2 godziny.
Pokonaliśmy w powietrzu ponad 7,5 tysiąca kilometrów w 8 godzin i 15 minut. Przelatywaliśmy nad Afganistanem i Indiami. W okolicach Himalajów nieźle nas wytrzęsło.
Nowa flota Aerofłotu to miłe zaskoczenie. Lecieliśmy Airbusem A330-300, wyposażonym w multimedialny system rozrywkowy z filmami, grami i muzyką.
Na pokładzie – międzynarodowe towarzystwo – np. wracający do domu Filipińczycy, szukający gazu na biegunie, sąsiedzi najlepszego pięściarza bez podziału na kategorie wagowe – Manny’ego Pacquiao.
Zaraz po wylądowaniu w stolicy Tajlandii i włączeniu telefonów, dostaliśmy od najbliższych olimpijskie wieści z Vancouver – o złotym medalu Justyny Kowalczyk i brązie panczenistek. Dopiero później poznaliśmy szczegóły tych sukcesów.
Po spotkaniu w Bangkoku z naszym specjalnym wysłannikiem Radkiem Pyffelem przesiedliśmy się na samolot do Chiang Mai, na północy kraju. Jak się okazało na miejscu, Tajlandia obchodziła właśnie święto króla.
Do hotelu dojechaliśmy na pace – pick-upami przerobionymi na taksówki (z zadaszonymi ławkami – za kabiną kierowcy). Po krótkim relaksie na basenie, ruszyliśmy na kolację na nocnym bazarze. Niemal w każdym lokalu można było zobaczyć transmisje piłkarskich meczów, głównie z Anglii.
/spa/